Trasa rowerowa R 10, czyli na rowerze wzdłuż wybrzeża Bałtyku z dziesięciolatkiem


Pomysł przejechania Polskiego Pomorza już od jakiegoś czasu mi się w głowie kotłował. Chęci co rusz podsycały przeczytane relacje innych cyklistów, którzy publikowali swoje przygody w Internecie. Przeszkody były dwie: pierwsza, tradycyjna - zebrać się, druga - małe dzieci. Ten drugi rozwiązał się gdy starsze dziecię ukończyło 10 lat, więc w moim mniemaniu przestało być już takie małe. Zebranie się w sobie dokonało się 1 lipca 2018 r.
Czemu dopiero teraz to opisuję? No, bo leń i szczerze to nie tak do końca zadowolony z całej wycieczki jestem. Gdyby nie główny cel tego bloga, a więc dziennik pokładowy, pewnie nigdy bym się do tego nie zebrał. Mam nadzieję, że miło będzie poczytać jak skleroza przyjdzie. W przyszłości trzeba się będzie na vlogi przerzucić. Kto dzisiaj już pisze? Dinozaury?


Wycieczkę popełniłem z synem. Tak 10 letnim dzieckiem! Zwyrodnialec ze mnie! Ale to przez żonę, która postawiła sprawę jasno, że sama to ona z dwójką nie zostanie... Szymon jeździł już ze mną po 50 -70 km jednorazowo w ciągu całego dnia, więc uznałem, że jest to wykonalne. Na wykonanie zadania przeznaczyłem 7 dni, od niedzieli do niedzieli, z dojazdem naszymi wspaniałymi Kolejami Polskimi. A niech ich szlag...

Kolejowe perypetie...

Do rzeczy. Bilety zarezerwowane aż do samego Świnoujścia z jedną przesiadką na wschodnim w Warszawie. Miejscówki na nas i na rowery wykupione w TLK (tak, tak, już Ci co doświadczeni to wiedzą, że to był błąd).  Z domu do stacji kolejowej mieliśmy 7 km. To dobry dystans, aby się dotlenić przed czekającą nas czynnością wysiadywania jajek. Zaplanowałem, aby jechać nocnym pociągiem. Zawsze to dzień do przodu.
Podjechał pociąg. Spodziewałem się, że będzie to wymagające zadanie: załadować dwa rowery, bagaże i dzieciaka nie zgubić. Nie spodziewałem się, że aż tak. Zaplanowany schemat nie do końca się sprawdził: sakwy zdjąłem z rowerów i wszystko wrzucam do środka, najpierw rowery, później majdan na końcu Szymon, który miał pilnować i trochę pomóc. Wąskie drzwi, ni jak nie przystosowane schody do wjazdu rowerem a na końcu jeszcze kłopoty z obróceniem roweru. Wagon oczywiście przeznaczony do przewozu rowerów. Ten trafnie określany przez niektórych jako bydlęcy... W rowerowym przedziale... zdziwienie! Nie ma miejsc na hakach! No jak? Przecież wykupiłem miejscówki!. Okazuje się, że konduktor bierze wszystkich jak leci i w dupie ma gdzie te rowery się pomieszczą! Niedziela wieczór! Koniec weekendu! Wszyscy zjeżdżają się do domu po swoich "wyprawach", studenci co na sesję też z rowerami. Masakra! Miejscówka nasza w przedziale oczywiście zajęta. Trzeba powalczyć o swoje! Ledwo co przełknąłem stresy związane z załadunkiem a już myślę jak tu będzie wysiąść na tym dworcu wschodnim. Rowerów na każdej stacji przybywa! To nic! w Białymstoku się wyładują. I co? No jak co! Przybyło a nie się wyładowało! Zostawiam Szymona i idę zobaczyć jak sytuacja. Rowery stoją piętrowo. Rewelacja! A nasze niemal na początku! Zaczynam kombinować! Rozmawiać z ludźmi! Większość wysiada na dworcu centralnym. No super! Trafiam na ekipę, która świętuje przejechanie Podlaskiego Szlaku Bocianiego. Mówią, że pomogą, trzy z nich też wysiadają na wschodnim. Częstują kielonkiem. Trzeba przypieczętować układ. Będzie dobrze! Mam jednak wątpliwości: konkretnie świętują! W końcu stolica. Trzeba się zbierać. Tragedia! Jak się z tym wszystkim dostać do drzwi? Przenoszę sakwy i zostawiam przy nich Szymona. Ale jak rowery? Jak tu wszystko zawalone! Trzy osoby przedzierają się między rowerami i ustawiają się tak, aby można było rowery podać górą. Udało się. Rowery, sakwy i my przy wyjściu. Teraz pytanie: jak to wytaszczyć na peron! "Bocianowi" też pomagają! Uff! Udało się! Stoimy na peronie. Nasi wybawcy pytają czy nie dokończę z nimi flaszki. Trzeba odmówić. Choć odstresował bym się...
Tutaj mamy dwie godziny przerwy. Jeszcze widno. Wyjeżdżamy na miasto dla zabicia czasu. Wracamy 30 min przed odjazdem. Patrzę na tablicę z wyświetlającymi się odjazdami. Naszego nie ma. Co jest? W końcu jest! 50 min spóźnienia! Czekamy. 10 min przed przyjazdem idziemy na peron, aby przeczytać kolejny komunikat: jeszcze godzina opóźnienia. Rewelacja! Ciemno, z dzieciakiem, wieje na tych peronowych przeciągach! Pomorza się zachciało... Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju, mianowicie komunikat, który przeczytałem: na trasie naszego pociągu jest remont trakcji i jest tam komunikacja zastępcza - autobusowa. Jak my z tymi rowerami i majdanem do autobusu a potem z powrotem do pociągu? Jak? No jak? W końcu jest! Godzina, 50 minut opóźnienia! Na szczęście luźno. Tylko znowu te schody i wąskie wejścia. Dopiero gdzieś przed Poznaniem przychodzi pani konduktor. Pytam jak to będzie z tą naszą podróżą? A ona uspokaja, że w Poznaniu ten skład dzieli się na dwa i naszego kierunku komunikacja zastępcza to nie dotyczy. Uff po raz drugi! 150 kg problemu z głowy spadło. Dalej spokojnie. Nawet przysnąłem.

Świnoujście, a więc zaczynamy...

W Świnoujściu wysiadamy na ostatniej stacji. Spokojnie, nieśpiesznie. Nic mam przecież nie odjedzie. W końcu luz...
Teraz przyznam się do czegoś. Trochę wstyd! Ale co tam! Jakiegoż ja szoku doznałem, gdy przeczytałem, że cieśnina miedzy tymi wszystkimi wyspami nazywa się ŚWINA a nie ŚWINIA jak we łbie miałem. Jaki wstyd, jakaż lipa! Podróże kształcą...


Jest wcześnie rano. Postanawiam żeby się przeprawić promem na drugą stronę cieśniny, na wyspę Uznam, aby zwiedzić najciekawszą część Świnoujścia, tą uzdrowiskową. W głowie jeszcze miałem pomysł pojeżdżenia po całej wyspie w szczególności po niemieckiej stronie. Ponoć jest bardzo dobra infrastruktura dla rowerów. Ostatecznie dojechaliśmy do styku granic i nieco dalej abym ostatecznie zmienił zadnie. Pomorze Polskie trzeba zjechać a nie po Niemcach się rozbijać! Ale zanim to nastąpiło, to oczywiście śniadanko nad samiutkim morzem...
Świnoujście bardzo przypadło nam do gustu. Bardzo zadbane i urokliwe miasto. Wielki plus za to, że nie wpuścili tego całego kiczu odpustowego, który ciągnie się niemal przez całe pomorze. To jedyna miejscowość gdzie nie słyszeliśmy odgłosów cymbergaja. Miasto zasługuje, aby poświęcić mu zdecydowanie więcej czasu. My przejechaliśmy całą promenadą, następnie obok fortów, zahaczyliśmy o Park Zdrojowy i przeprawiliśmy się ponownie promem.








Trochę zajmuje nam czasu znalezienie właściwej ścieżki. Początkowo kierujemy się tak "na czuja". Na szczęście odnaleziony, wypłowiały znak R10 mówi, że dobrze jedziemy. Po lewej mamy gazoport. Ten, o którym wszystkie media trąbiły i "wszystkie polityki się chwaliły". Rzeczywiście, ogromny. Jednak Polska też nie mała. Nie wierzę żeby miał on zagwarantować niezależność gazową naszego pięknego kraju. Po prostu nie wierzę. Nawiedzamy jeszcze latarnię. Nie! Nie wchodzimy do środka bynajmniej z dwóch powodów: tłoczno i niby po co, wszystkie one są takie same a przynajmniej podobne...


Spotykamy samotnego sakwiarza, który sam nas zagadał. Okazało się że jedziemy tak samo. Fajnie, więc kontynuujemy naszą podróż razem. Aż do Międzyzdrojów jedziemy Półwyspem Przytorskim przez Las Międzyzdrojski. W mieście tylko zaopatrzenie w biedronce i trochę błądząc docieramy do bramy Wolińskiego Parku Narodowego. No ale jak? W Międzyzdrojach Alei Gwiazd nie nawiedzić? A niby co w niej ciekawego? Marketing! Czysty marketing!
Zaczyna się bardzo przyjemna jazda. Zresztą jak przez każdy narodowy park. Człowiek, który się do nas dołączył, a może to my do niego, zaczyna opowiadać swoją historię. Okazuje się, że 1,5 roku temu stracił czucie a nawet przestał poprawnie mówić. Lekarze stwierdzili u niego tłuszczaki w mózgu, które systematycznie się rozrastają i zaczynają mocno uwierać na ważne ośrodki mózgowe. On sam ważył wtedy 140 kg i był takim typowym "korpoludkiem". Diagnoza była następująca: albo weźmie się za siebie bez gwarancji powodzenia, albo kaplica a w najlepszym wypadku roślinka. Więc się wziął, bo stwierdził, że ma dla kogo żyć: żona, małe dziecko, no i dla samego siebie, przecież drugiej szansy mieć nie będzie. Zrzucił 59 kg. Tak! 59! Kto próbował choć kilogram to wie o czym mówię! Zaczął uprawianie sportu, turystyki, zmienił pracę. Twierdzi, że urodził się na nowo. Odkrył świat jakiego nigdy nie doświadczał. Tłuszczaki się zmniejszyły a co najważniejsze przestały rosnąć. Na takich rozmowach upłyną czas nam aż do Dziwnowa. Tu się rozstajemy. On ma sprecyzowany plan i jest ograniczony urlopem. My możemy zwolnić i zatrzymujemy się na obiad nad rzeką Dziwną, nad którą mieliśmy szczęście obejrzeć most zwodzony. Akurat był w trakcie unoszenia i opuszczania. W trakcie "pokazu" drogę przecięła nam wataha dzików, które nic sobie nie robiły z samochodów, ludzi.



Jak jest Dziwnów...

...to musi być też Dziwnówek, do którego dojeżdżamy wzdłuż Zalewu Kamińskiego a dokładniej wzdłuż Zatoki Wrzosowskiej. Ścieżka obok ruchliwej szosy. No cóż, czasem trzeba i tak. Trochę się zastanawiamy, bo znaków szlaku brak. Na szczęście zaopatrzyłem się w papierowe mapy całego wybrzeża. Przeglądanie map na telefonie jakoś mi nie "leży". Oddalamy się od szosy i dalsza część drogi przebiega leśnymi drogami. Dzień chyli się już ku końcowi. Przez dłuższy czas nie ma żadnej miejscowości. W końcu jest, to Łukęcin. Typowo sezonowo-turystyczna wieś lub osada... Taka trochę wymarła. Turyści to raczej emeryci z VAT-em szukający spokoju. Tutaj kupuję najdroższą wodę w życiu. Złociszczy 9 za 1,5 l butelkę żywca. Chyba mało jeszcze w życiu przeżyłem... Trzeba było pić z Bałtyku... 
Znajdujemy miejscówkę w lesie, rozbijamy namiot. Kolacja i do śpiworów. Tak, to był "dzień dziecka" - bez mycia się. Nie specjalnie było mi z tym dobrze. Nie chodzi o zapaszek, raczej o brak rytuału. 
Szymon nie ma już obaw co do spania na dziko o "bez mycia" nie wspomnę. Objechaliśmy przecież Śniardwy dookoła i tam nabył doświadczenia co do takiej formy noclegu. Trząsł wtedy gaciami, oj trząsł...
Tego dnia zrobiliśmy niemal 79 km a nasze dupki obijały się o siodełka przez 7 godzin...  






Do pedałowania powstań...

Budzą nas odgłosy piły łańcuchowej. Dobrze pospaliśmy... Trzeba wstawać, żeby w głowę drzewem spuszczanym nie dostać. Choć te odgłosy to raczej daleko. Spokojnie można zjeść śniadanie, które wcześniej przyrządziła urocza kuchareczka blondyneczka. Ta! Chciałbyś! No i zalewam herbatę ekspresową w kubku, wrzątkiem zagotowanym na kitajskiej kuchence. Następnie rytuał zwijania całego majdanu. Za dużo to czasu zajmuje. Szczególnie, że Szymon niekoniecznie ogarnia i skutek jest taki, że jedną sakwę ma załadowaną a drugą pustą. Spokojnie! Nauczy się!


Wychodzimy z lasu na szlak i "...na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja". To chyba ulubiony cytat podążających szlakiem nadmorskim z zachodu na wschód. Droga taka jak wczoraj, płasko, leśną ścieżką momentami trochę piaszczysto. I jest cywilizacja - Pobierowo, większa miejscowość. Wcześnie jest, więc cały odpustowy kram jeszcze zwinięty. Unosi się za to woń śniadań, smażonych jajek na boczku. Trzeba się ewakuować czym prędzej, bo woń kusząca jest... a jechać trzeba. Tak przez Pustkowo docieramy do Trzęsacza. Tu powinno pojawić się zdjęcie z ruinami kościoła gotyckiego z XV w. Nie pojawi się! Przegapiłem, zapomniałem, nie szukałem. Moja bardzo wielka wina... Starczy! To tylko ruiny.
- Tato "rywal".
- Nie "rywal" tylko... przeczytaj dobrze!
- A aaa!
Tyle o Rewalu. Nie, że nudne i nie warte uwagi! Po prostu z mojej strony to tyle, bo przejazdem, tranzytem...
Niechorze wydaje się ciekawym miejscem. Na pewno latarnia. Wygląda bardzo okazale. Traktujemy ją jak poprzednie... Po drodze mijamy kolej wąskotorową, Jezioro Liwia Duża i nie wiedzieć kiedy jesteśmy w Pogorzelicy. Tu uzupełniamy zapasy wody, gdyż, ponieważ na mapie spory kawałek bez cywilizacji a konkretniej: będziemy jechać obok terenów wojskowych. Drogę zagradza nam zamknięty szlaban. Jechać, czy nie jechać? Żeby nie odstrzelili... Zakazu nie ma, jest za to poziomy znak "droga dla rowerów". To w długą! Płyty betonowe a potem bruk! Proszę nie narzekać, mogło być gorzej, dużo gorzej. Droga jest po to, aby ją pokonać. Nie ważne jak i po czym! Liczy się skutek a narzekanie w niczym nie pomoże. To taki przytyk, dla tych którzy w swoich relacjach psioczą na jakość dróg do pokonania...









Puste plaże nad Bałtykiem?

Prawie wszyscy wyjeżdżający nad nasze morze zwracają uwagę na potężne oblężenie plaż. Aby mieć trochę prywatności na przeludnionej plaży wymyślono sport o nazwie "parawaning", który stał się już sportem masowym i odbywa się na skalę niespotykaną nigdzie indziej. My tymczasem, znaleźliśmy wiele pustych lub niemal pustych odcinków plaż. Wystarczy tylko kilometr lub dwa odejść od miejscowości turystycznej i masz... i dla serduszka sport nie zaszkodzi, i słoneczka nikt nie będzie zasłaniał, i... można opalić sobie miejsca wiecznie białe... Same zalety!
Wracamy do szlaku. Turystyką masową się nie zajmujemy, uprawiamy swoją. Nikt nam nie wmówi, że to fajne a to nie. Wybieramy i oceniamy sami...
Mija nas sporo wojskowych pojazdów wszelkiej maści. W szczególności ciężarówek, wozów opancerzonych. Aż się człowiek zastanawia: czy na pewno można tu być? Droga przez las, ot taka tam, do momentu aż drzewa stają się pokrzywione a sam las taki dziwnie mroczny. Trochę taka namiastka Krzywego Lasu koło Gryfina. Ciekawie, nie powiem. Zatrzymujemy się tu na dłużej. Następny punkt wycieczki to... punkt widokowy. Ładnie zagospodarowany i sam widok ciekawy. 
Przed Mrzeżynem, chyba przed Mrzeżynem, ręki sobie ucięć w kolanie nie dam, spotykamy bardzo ciekawą ścieżkę rowerową. Moim zdaniem zawiało absurdem drogowym. Mianowicie, na ścieżce rowerowej, w miejscu gdzie krzyżuje się ona z wyjazdem z posesji czy nawet pola ustawiono znak koniec ścieżki i ruchu pieszych, aby za wjazdem znów wznowić ciąg rowerowo-pieszy. I tak przed każdym wyjazdem! Komicznie to wyglądało. Chociaż powyższe działanie zmienia skutek prawny w przypadku ewentualnej kolizji samochodu z rowerem zawiało tu ewidentną złośliwością do rowerzystów. Polak potrafi...







Pozytywny Kołobrzeg...

Dalszy odcinek upływa w tempie iście ekspresowym. Za Dźwirzynem trochę mnie korci, aby trochę zboczyć na szlak o bardzo ładnej nazwie: Trasa Rowerowa Ku Słońcu. To tylko trochę odchyłki, lecz następnym razem... Plan jest, żeby z tym Kołobrzegiem się zmierzyć. A wiadomo jak my go przejedziemy, toż my chłopaki ze wsi. Tymczasem miasto nieprawdopodobnie miło nas zaskakuje. Bardzo wygodne ścieżki rowerowe już na przedmieściach. Bardzo ciekawie, żeby nie powiedzieć: taki porządny niemiecki styl...
Zatrzymujemy się w Parku im. Jedności Narodowej na przekąski a tu dzwoni żona, i że gdzie my niby jesteśmy.
- W Kołobrzegu, ale jak? Czemu tak szybko? Jakim cudem?
Sam nie wiem jak to się stało... My tylko jechaliśmy... Będę się dalej nad Kołobrzegiem rozpływał. Wygodnie ścieżkami rowerowymi i mało ruchliwymi uliczkami dojeżdżamy do Parku im. Stefana Żeromskiego. Odnajdujemy Pomnik Zaślubin Polski z Morzem, kręcimy się przy Falochronie Wschodnim, okazałej latarni morskiej, po bulwarach i alejach nadmorskich. Jedynie plaża nie zachwyca. Taka jakaś ogólnie wąska... Molo za darmochę nie to co np. w Sopocie.  Myszka! A to skubana myszka! Nic sobie z nas nie robiła i spokojnie grzebała się w liściach... Furorę wśród dzieci robił kataryniarz z papugami, które brały monety od dzieci i wrzucały do garnka. Pewnie jakiś nauczyciel dorabiał na wakacjach... Wspomniany park zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zagospodarowany ze smakiem, o drogach rowerowych to już nie wspomnę... Trzeba jechać. Kolejny raz ogarnia mnie uczucie, że to za szybko wszystko robimy.











Rodziny z dziećmi - na rowery!

Bardzo wygodnie ścieżką rowerową z widokiem na morze opuszczamy Kołobrzeg. Normalnie nic tylko delektować się drogą, a my gnamy... Ustronie Morskie, tak jak wiele innych miejscowości, potraktowaliśmy "tranzytowo". Dopiero w Chłopach przytrzymujemy się na dłużej, ale to z konieczności zrobienia pauzy. To drugi dzień z kolei na rowerze, i to cały. Wygodne ścieżki się skończyły. Wjeżdżamy w leśny żwirowy trakt. Zatrzymujemy się w miejscu gdzie przebiega 16-ty południk. Jest tam obelisk utworzony specjalnie na tę okoliczność. Fotka musi być. Spotykamy tu rodzinę z Poznania, którzy tak jak my podróżują ze Świnoujścia na Hel na rowerach. Rodzice z trójką dzieci, z których najmłodsze siedzi jeszcze w foteliku rowerowym za mamą, najstarszym 15-letnim chłopakiem i dziewczynką w wieku mojego Szymona, a więc 10 lat. Myślałem, że to ja porywam się z niemożliwym a tu proszę. Szybko odnajdujemy wspólny język. Okazuje się, że ich pasją są nie tylko wycieczki rowerowe lecz także siatkówka. Jeżdżą więc po miejscowościach nadmorskich i biorą udział w turniejach siatkówki plażowej, wiele z nich wygrywając. Planowaliśmy spać na kempingu. Jednak trafiliśmy na bucowatego właściciela, który wolał nadskakiwać nad niemieckimi kamperowcami niż z nami porozmawiać. Ogólnie cała sytuacja potoczyła się tak, że szkoda gadać. Postanowiliśmy spać w krzakach. Nie umieszczę fotki wspomnianej rodziny. Nie wiem czy sobie tego życzą. Zaopatrzenie zrobiliśmy w Mielenku i gdzieś na jej wysokości w lesie założyliśmy obóz. Nie było dnia dziecka! Kąpiel w morzu musiała być i to konkretna. Zimna woda bardzo dobrze zrobiła na twarde jak kamień łydki. Na kolację zrobiliśmy jajecznicę na jakiejś tam kiełbasie... Żeby komarów jeszcze nie było.
Tego dnia dzwoniliśmy dzwonkami o siodełka na dystansie 91 km przez 6 i pół godziny.





Nad morzem są wydmy, piaszczyste wydmy...

Wstaliśmy dość wcześnie. Szybko też się ogarnęliśmy swój majdan. Ustalenia dnia poprzedniego były takie, że ten dzień spędzamy razem. Czekaliśmy więc. Nie łatwo jest zapanować nad wszystkim z dziećmi. Coś o tym wiem. 
Pierwsza miejscowość na dzisiejszej trasie to Mielno. To miejscowość słynąca z imprezowego klimatu. Tak przynajmniej słyszałem. Dla mnie w oczy rzuciły się apartamentowce stojące nad samym brzegiem morza. Gdzie tu ochrona nabrzeża i jak to się ma do zakazu wstępu na pas nadmorski nawet dla ludzi? Za mamonę można wszystko! Odwiedzamy plażę i w drogę. 
Dalej przemieszczamy się Mierzeją Jamneńską. Po prawej mamy Jezioro Jamno, po lewej Bałtyk. Bardzo zacnie! W okolicach wrót sztormowych robimy przerwę. Jest tu oznaczona plaża nudystów. Golasów na szczęście nie było, więc dzieci pobiegały. Bardzo spokojne i sympatyczne miejsce. Uwagę zwrócił spory darmowy parking. Może kiedyś z przyczepą kempingową tu przybędę... Kto wie... Jak wspomniałem miejsce zacne.
Jadąc dość żywym tempem docieramy do miejscowość Łazy. Tu szlak R10 odbija w prawo w celu ominięcia niedostępnych terenów. My wynajdujemy jednak ścieżkę na wprost. Nie damy rady? Z rowerami, pakunkami i dziećmi? Jak nie my to kto? Na początku jest nieźle da się nawet jechać, później trzeba pchać, dalej to nawet pchać po piasku ciężko. Dzieciom trzeba pomagać. Dalej ładujemy się w teren podmokły. Owady ssąco-kłujące dokuczają. Stop! Koniec! Ścieżka którą podążaliśmy doprowadziła nas pod wydmę takiej wielkości i o takim nachyleniu, że nie damy rady. Żal zawracać i przeżywać to wszystko jeszcze raz. Pod wydmę ciężko podchodzić a co dopiero rower podepchnąć. Wpadam na pomysł! Wygrzebuję z sakwy 12 m taśmy od pasa transportowego. Staję w połowie wydmy i wciągam po kolei przywiązane rowery, którymi kieruje Mariusz, głowa rodziny. Później z połowy na szczyt i tak dalej... Bicepsy bolą bardziej niż po konkretnym treningu na siłowni, pot się leje strumieniem. Koniec końców pokonaliśmy wydmę. Postanawiamy zejść nad morze i dalszą drogę pokonać pchając rowery po linii brzegowej. Padamy wykończeni na plaży. Kąpiel musi być obowiązkowo. 
Po chwili odpoczynku patrzymy na malowniczą plażę i przeżywamy na gorąco te pokonane wydmy. Wtem z jednej strony wyłania się czworo rowerzystów, z drugiej samotny Niemiec jak się później okazało. Aż śmiech nas wziął, że tak wszyscy w jednym tempie. Umówili się czy co! Padają na plaży jeszcze bardziej wykończeni niż my, mimo że młodzi. 
Przed nami spory kawałek pchania rowerów. Ja niestety mam wąskie, trekkingowe opony, więc mam najgorzej, bo co rusz się zapadają. Nie wiem ile było tego "butowania". Myślę, że z trzy, cztery, kilometry to na pewno. Doświadczamy po raz kolejny szeroki odcinek pięknej, piaszczystej, pustej plaży. Wychodzimy którymś wyjściem  gdzieś na wysokości Dąbkowic. Plażowicze, których bardzo niewiele, podziwiają. Nie wiem czy to nie kurtuazja. Chyba jednak myśleli: "ale wariaty", a zagadali, aby sprawdzić czy na pewno.
Po prawej mamy Jezioro Bukowo. Teren nie jest najatrakcyjniejszy ale za to turystów niewielu a morze takie samo jak wszędzie. 
W Dąbkach wstępujemy do pierwszej napotkanej jadłodajni. Ja postanawiam, że jedziemy dalej a rodzinka stwierdza, że mają dość. Szymon jest w zaskakująco dobrej formie. To co było, jakby po nim spłynęło. Wymieniamy się więc "facebookami" i innymi takimi, żegnamy się życząc sobie powodzenia, i w drogę. 






            

 Pechowe Darłówko... Darłowo w sumie też...

Na horyzoncie pojawiło się Darłowo. Przy rondzie wyciągam mapę. Zorientować się trzeba, aby nie kręcić się zbędnie. Podchodzi starszy pan i pyta gdzie chcemy jechać. Szczegółowo wyjaśnia drogę, życzy powodzenia. Miło, nawet bardzo. Aż się wyjątkowi poczuliśmy. Kręcimy się po porcie. Tradycyjnie: odpustowy klimat. Robi się już późno a ja ciągle nie mam sprecyzowanych planów co do noclegu. Szybki pogląd jeszcze raz na mapę. Teren wskazuje, że raczej hoteli pięciogwiazdkowych nie będzie... Kręcimy się więc dalej. To pierwszy port, przy którym rybacy sprzedają świeże ryby w takiej ilości. Nawet specyficzny zapaszek jest... Nie, nie. To nie od nas! Starszy człowiek, który widzi nasze podziwianie targu rybnego mówi, że on w życiu, by tych ryb nie kupił: 
- Panie a wiesz pan ile w czasie i po wojnie różnego cholerstwa w tych wodach zatopiono?
Miejscowy. Pewnie wie co mówi...  
Co robić z tym noclegiem? Pchać się na dzikusa, czy poszukać kempingu? Wtem słyszę syczenie uchodzącego powietrza. Pierwsza guma! Zrzucam sakwy wyciągam narzędzia i do roboty. Jest źle! Bo gdyby tylko dętka. Niestety w oponie dziura, że wchodzi paluch służący do obrażania. Żeby kontynuować podróż należy ją wymienić. Koniecznie tutaj, bo dalej ze sklepem rowerowym będzie problem. Tymczasowo zaklejam dziurę w oponie kilkoma łatkami. O tej porze, nowej my nigdzie nie dostaniemy. 
Tak więc, opona zadecydowała o naszym noclegu. Szukam kempingu...






Na kempingu ciepła kąpiel i ogólne ogarnięcie się. Niby tylko dwa, w zasadzie trzy dni, a już człowiekowi wygód brakowało. Szymon robi jakieś problemy z wypraniem swoich gaci. Zostawiam, go z tym egzystencjalnym problemem, a sam udaję się nad morze. Żeby nie było: dostał szczegółowe wytyczne co i jak. Szaro już. Wpadam na pomysł, aby spełnić takie swoje małe marzenie. Miałem nie pisać, ale co tam. Najwyżej mandat będzie. Znalazłem ustronne miejsce i... Rozpaliłem ognisko na plaży. Niewielkie. Kilka gałązek. Wtem widzę jak podąża w moją stronę jegomość we fluorescencyjnej koszulce. No to zarobiłem! Układam w głowie plan, by ostatecznie stwierdzić: Przyjmę to na klatę! Stać mnie! W końcu polskim nauczycielem jestem... Tymczasem widzę, że coś tu nie pasuje do mojego scenariusza: gość ma plecak dość spory. Podchodzi, wita się, i pyta czy może się przysiąść. Zapraszam. Chwilę siedzi. Następnie pyta czy nie mam nic przeciwko, że wyciągnie flaszkę i się napije. A czemu mam mieć? Za chwilę trzyma już zero siedem w ręku do połowy opróżnioną, odkręca i przechyla:
- Bo wiesz, ja jestem alkoholikiem, i żona nie chce mnie już... Dzieci gardzą... I ja za pokutę postanowiłem przejść wybrzeże, może się odmienię... Czytałem o takich przemianach... Nigdy nie chodziłem... 
Zamurowało mnie totalnie! Zadaję jakieś niezręczne, durne pytanie. No nie wiem... Jak? Desperat! Jak tu postąpić? Czy ja powinienem jakoś postąpić? On tymczasem wkłada butelkę z powrotem. Dziękuje. Wstaje. Zarzuca plecak i odchodzi... Siedzę chwilę skołowaciały odprowadzając wzrokiem niknącą postać w półmroku. Zalewam ognisko wodą. Zakopuję wszystko bardzo głęboko zgodnie z zasadą: zostaw jak zastałeś, i zwiewam z tej plaży. Czy ja mam na czole konfesjonał napisane? Po jaką cholerę mi czyjeś problemy? Tej nocy, pomimo sporego zmęczenia, rozmyślania o tej sytuacji długo nie pozwoliły zasnąć... Aha... Szymon te gacie wyprał, i nawet skarpety... Zuch chłopak!
Tego dnia podróżowaliśmy nieśpiesznie na dystansie 43 km  w czasie 4 godzin i 11 minut.



Rano wstajemy nieśpiesznie. Nie ma parcia na czas. Niemcy zresztą nie pozwalali zasnąć. Balowali. Na szczęście jakiś człowiek poszedł i kulturalnie, acz zdecydowanie kazał im przestać. Przestali... Takie to uroki kempingów. Spanie w krzakach pod tym względem jest lepsze. Sklep rowerowy otwierają dopiero o dziesiątej. Może warto pokręcić się po Darłowie? Szkoda życia na spanie. Składamy obozowisko. Wtem przy pakowaniu namiotu do worka doznaję charakterystycznego "strzyknięcia" w dolnym odcinku kręgosłupa. Padam na kolana. O rzesz kur... mać! Wiem, że nie jest dobrze, miałem to już wcześniej. Kładę na plandece i przewracam się na plecy. W głowie rysuje się czarny scenariusz. Trzeba będzie zakończyć wycieczkę. Szymon wyraźnie zatroskany dzielnie pomaga dokończyć pakowanie. Robię próbę. Jak się wsiądzie na rower to nie jest źle. Da się jechać Opuszczamy teren kempingu wymeldowując się przedtem. Taki był przykaz starszego właściciela. Początkowo prowadzę rower idąc jak połamaniec z odstawioną dupą, jak to w takich przypadkach bywa. Kręcimy się po mieście. Nawet ciekawie. Jestem zaskoczony historią. Znajdujemy pocztę i wysyłamy kilka pocztówek. Tak! Pocztówek! To taka papierowe zdjęcie, ze znaczkiem i ręcznie napisanymi pozdrowieniami na odwrocie. Nie żaden SMS czy email...
Sklep rowerowy jest bardzo dobrze zaopatrzony. Bez problemu kupuję wzmocnioną oponę o dedykowanym rozmiarze. Uzupełniam też łatki. A wiadomo... Plecy jakby się trochę rozruszały. Postanawiam, że do Ustki dam radę. Muszę! A tam zadecyduję...









Za Darłowem przejeżdżamy przez teren, na którym odbywa się ogromny piknik militarny. Ludzi mimo wczesnej pory multum. Można kupić atrapę granatu, przejechać się czołgiem, zaopatrzyć się z demobilu w co dusza zapragnie. Jest pokusa, aby zostać na dłużej, którą skutecznie odbiera ból w plecach. Podążamy drogą z betonowych płyt ażurowych nad samym morzem. Przed Jeziorem Kopań dowiadujemy się, że ścieżka rowerowa jest w budowie i nie ma przejazdu mierzeją w stronę Jarosławca. Pozostaje objazd, który przebiega dość sprawnie. Trafiamy na legendarną szosę przed Jarosławcem, przy której na dziko stoją miłośnicy karawaningu. Widząc skalę stwierdzam, że to kwestia czasu jak stanie tam zakaz procederu. Miejsce zacne i nie przynoszące nikomu dochodu. Taki stan nie może długo funkcjonować. Zaraz zacznie to komuś przeszkadzać. Zresztą, miejsce czystością nie grzeszy. Ciekawe czyja to zasługa?
Sam Jarosławiec to miejsce jakich wiele. Taki nadmorski standard. Niestety za nim są tereny wojskowe, które trzeba objechać oddalając się od Bałtyku. Niby można próbować ubiegać się o przepustkę na przejazd drogą przez poligon. Ale kto by tam chciał w to się bawić. Zresztą wokół tego urosły legendy. Wszyscy się chwalą, że uzyskują pozwolenie, i wszyscy jeżdżą naokoło. To ja nie wiem jak to jest...
Coś pokręciłem ze szlakiem. Wbijamy się na ruchliwą szosę. A od skrzyżowania z drogą nr 203 do samej Ustki to samochód za samochodem. Jedziemy cały czas poboczem. W dodatku robi się chłodno i deszcz nam tu z nieba leci... W samym mieście poruszamy się dość sprawnie. Postanawiam jechać dalej mimo kontuzji. Trochę niepokoi pogląd mapy, jak nie zrezygnuję w Ustce to dalej z transportem rowerów będzie problem. Nie ma czynnej kolei.
Jako, że nie miałem zaznaczonego przebiegu R10 na mapie, na tym odcinku, postanowiłem zajść do biura informacji turystycznej. Słabo. Zresztą moje doświadczenie mówi, że z profesjonalizmem w tych miejscach to bardzo różnie bywa. Czasem dostajesz o 300% więcej niż oczekujesz, a czasem zadajesz sobie pytanie: co oni tutaj robią? Mapki nie mieli. W przebiegu też nie zorientowani... Za to dziewczyna, pracownica, z którą rozmawiałem, urody fantastycznej... Tym się uratowali i na tym poprzestańmy...
Na przejściu dla pieszych popełniam wykroczenie. Świadomie. Z chodzenie i wchodzenie na rower z bolącymi plecami to nic przyjemnego. Robię to boczkiem, nikomu na pewno nie przeszkodziłem. Wtem słyszę głos człowieka płci męskiej, podstarzałej i przepitej, że on już zdjęcia robi, i że dzwoni, i że mamy natychmiast poczekać! Pokazałem mu w którym kierunku jedziemy, bez zbędnej dyskusji... Jak się rozdarł, rzucając słowa na k... i na chu... nic sobie z tłumu ludzi nie robiąc. Cóż taki to oto typ starego ORMO z ambicjami niespełnionymi i brakiem kilku klepek. Tylko czemu to ja na nich trafiam... A może nie tylko ja...
Co jeszcze warto pamiętać z Ustki? Właściwie to nic. Nawet na plażę nie zajechaliśmy. Pogoda się zepsuła, trzeba było się ubierać.
Szlak poprowadził nas dalej od linii brzegowej, polem, lasem łąką. Pokrywał się z innym szlakiem o ciekawej nazwie: "Szlak Zwiniętych Torów", że niby ktoś ukradł szyny? Czy coś? Ogólnie bardzo fajnie się jechało. Tak po prostu ciśnienie spadło po ostatnich wydarzeniach. Gdzieś w lesie za Machowinkiem, z naciskiem na "winkiem", trochę błądzimy... Oznaczenie do bani... Piaszczysto też. Ale kto by się tam przejmował. Ciśnienia przecież już nie ma... Dojeżdżamy do miejscowości Rowy. To przedostatnia miejscowość przed wjazdem do Słowińskiego Parku Narodowego. Ostatnia, jakże by inaczej, to Rowek... Tutaj wypadł nam nocleg. Gdzieś w krzakach. Nie mając wyjścia rozbiliśmy namiot wśród mrówek. One były po prostu wszędzie. Całe szczęście zaopatrzenie zrobiliśmy w Ustce. Późno już i wszystko zamknięte. Nawet klimat odpustowo-uliczny już zaczął zamierać... 
Tego dnia  na pedałach zostało odciśnięte piętno, na dystansie ponad 81 km w czasie prawie siedmiu godzin. 

                        









Woliński Park, wioska-skansen i strach przed Bagnami Izbickimi

Wydawało mi się, że prócz mrówek nikogo nie spotkamy, że jesteśmy dobrze zakamuflowani. Z trzech stron tak! A czwarta? No właśnie... A czwartą, taką małą leśną ścieżką chodzili sobie ranni spacerowicze zaglądając nam niemal do namiotu. Tak to jest jak się człowiek na czymś za bardzo skupi, w moim przypadku na bolącym kręgosłupie. Ale... z plecami jakby lepiej... Naprawdę trzeba przyznać, że było nieźle. 
Ugotowałem kaszę kuskus, dodałem sporą ilość kabanosów, ale całość była taka sobie. Dobrze, że kawę zaparzyłem - przynajmniej było czym zapić... Kuskus jest dla mnie przereklamowany.
Zapasy zrobiliśmy w Rowach. A wiadomo, gdzie my utkniemy. Na mapie spory kawałek bez większych skupisk ludzkich. Najbliższy to Łeba.
Kasa przy wejściu do Wolińskiego Parku Narodowego była jaszcze zamknięta. Można był czmychnąć, bez płacenia, ale nie o to chodzi... Czas oczekiwania przeznaczyłem na serwis napędu w rowerach. Takie tam czyszczenie i smarowanie. Po półgodzinie bilety kupione, więc w drogę, która zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. Wygodna, równa w płaskim terenie szutrówka. Świetnie się jechało. Zatrzymywaliśmy się jedynie na punktach widokowych. Na jednym z nich doświadczamy uzasadnionej "irytacji" rodzicielskiej. Mama, tata i dwie córki-Samanty w wieku trudnym, nadąsane, napompowane i obrażone nawet na igły na drzewie za to, że rodzice zabrali ich na wycieczkę rowerową podczas urlopu wykupionego za własną krwawicę! Ojciec jak to ojciec. Zdusił w sobie wsiadł i pojechał. Za to matka... No... Wulkan eksplodował... Gówniarom dobrze w pięty poszło. Po czym też odjechała. A siostrzyczki drzeć jadaczki na siebie zaczynają, która to bardziej winna zaistniałej sytuacji. Robiły to z taką ekspresją ruchową, że... trzeba było zwijać się czym prędzej. KSW w wykonaniu małoletnich mnie nie interesuje! W ogóle dzieci przereklamowane są! Takie to glisty układu pokarmowego... No dobra przesadziłem. Nie będę kontynuował tematu. Koniec!
Gdzieś w okolicach Błotnej Góry, tak mi się przynajmniej wydaje, postanawiam, że zjedziemy ze szlaku, aby zobaczyć jak tu wyglądają plaże. Nie był to udany pomysł. Umordowaliśmy się, bo piaszczysto było, ale plaże piękne, szerokie i... puste. W mojej ocenie najpiękniejsze nad Polskim Bałtykiem. Aż chciało się zostać na dłużej, lecz celem naszym droga jest a nie "smażing plażing". Wydmy, z przyczyn wiadomych, trzeba było odpuścić...
Przy wyjeździe z parku spotykamy dwóch zaprawionych rowerzystów. Rozmawiamy o bliżej nieznanym mi problemie - o Bagnach Izbickich. Jeden z niech nie pociesza, mówiąc, że rok temu wiosną w wielu miejscach musiał przenosić rower a błota miał po... po pępek. Tylko niżej. Raczej gorzej niż nad Narwią być nie może (tu opisywałem). Ja sobie poradzę, ale Szymon? Najwyżej zawrócimy. Mamy przecież prowiant, wodę. Będzie dobrze! 
Wjeżdżamy w tereny typowo rolnicze. Bezkresne łąki i równo jak na talerzu. Mają warunki do hodowli, nie ma co. Pierwsza napotkana miejscowość po wyjeździe z parku to Smołdzino, Człuchy się nie liczą. Jest tu siedziba dyrekcji parku oraz muzeum, oczywiście nie nawiedzone przez nas... Jedziemy długi odcinek drogą polną między łąkami, kawałek asfaltem i dojeżdżamy do Kluk. Jest to zamieszkały skansen budownictwa i kultury słowiańskiej w mojej ocenie bardzo zacny i klimatyczny.
Nareszcie są! Długo wyczekiwane i niepewne Bagna Izbickie. Pokonujemy je bez większych problemów. W dwóch miejscach było tak podmokło, że trzeba było zejść i pokombinować jak przeprawić rowery. Za to końskie "muchi" i ślepaki to dały popalić. Jechaliśmy cały czas, bo napadały i gryzły niemiłosiernie. Kolejny odcinek aż do Łeby okazał się najgorszym i najbardziej wyczerpującym, nie licząc oczywiście pchania rowerów po plaży, ale to się nie liczy, bo było na własne życzenie. Piaszczysta droga przez las. Część odcinków pchaliśmy rowery, a na pokonanie wielu użyliśmy więcej siły niż zazwyczaj. Męczące, nawet bardzo... Przy wjeździe do Miasta wita nas okazały punkt Informacji Turystycznej. Nawet kawę zaproponowali... Widać, że świeży, nowo wybudowany a pracownicy jeszcze zobojętnieć nie zdążyli. Bardzo miło. Łeba jak to Łeba ot takie zwykłe skupisko ludzkie przemieszane z turystami. Wbijamy w uliczkę odpustową, Szymona wysyłam po gofry z czymś tam a sam pilnuję dobytku. Siedząc na ławce przysłuchuję się rozmowom innych przechodzących ludzi. Przeważnie, gdzie można tanio zjeść, gdzie "hajs" wydać, gdzie świeża rybka... Że też ktoś jeszcze wierzy, że nad Bałtykiem serwują świeżą rybkę. No chyba, że przemycaną z Obwodu Kaliningradzkiego, lecz to też nie świeża. Zresztą ja mam jakąś wyimaginowaną definicję świeżości. Z rozrzewnieniem i uśmiechem wspominam sytuację, gdy podczas spędu wycieczkowego moja koleżanka w smażalni nad Bałtykiem zapytała kelnera czy pangę mają... 
Szymon przyniósł gofry, a jakże, z lodami. Liche były. Za to zamówione dodatkowo za rogiem lody - wyśmienite...
Dalej "wbijamy" na ścieżkę w rezerwacie "Mierzeja Sarbska" między Jeziorem Sarbsko a morzem. Przejazd nią to to co lubię. Wiele krótkich zjazdów i podjazdów. Trzeba jechać szybko i zdecydowanie. Wtedy jest najwięcej frajdy. Piaski przed Łebą odeszły w zapomnienie...
Gdzieś w okolicach Osetnika postanawiam, że zrobimy przerwę, na plaży. Znajdujemy w miarę dobre dojście i naszym oczom ukazuje się... niemal pusta dość szeroka plaża. A gorąco tego dnia było, oj było. Można? Można! Ale we "Władku" to raczej się nie uda. 
Po przerwie jedziemy przyjemnie leśną dość dobrą drogą niemal do samego Lubiatowa. Dalej to znane tereny aż do Białogóry. Trochę zbaczam ze szlaku na korzyść lepszej drogi. Późno już a celem jest kemping "Relaks" w Białogórze właśnie. Właściciele nas rozpoznają i ogólnie jest miło. Po kąpieli jakżem legł w namiot to nie wiedzieć kiedy ósma następnego dnia była. Szymon miał podobnie. Dłużej nawet spał. 
Tego dnia miejscami w trudnym terenie sponiewieraliśmy siodełka na dystansie 86 km w czasie 7 godzin i 18 minut.              
                                            























Nasz cel to Hel...

Zwijanie majdanu poszło nam sprawnie. Doświadczenie w końcu już jest. Śniadanie. Żegnamy się z właścicielami umawiając się jednocześnie na kiedyś tam i w drogę. Błądzimy. Za mocno skupiłem się na odnalezieniu szlaku zamiast wjechać na dobrze znaną drogę i w słusznym kierunku. Wypoczęci szybko jedziemy, nawet bardzo. Zatrzymujemy się na wysokości Karwieńskich Błot. Dalej znakowanie szlaku znikło. Nie chciałem jechać obok ruchliwej 215, lecz nie było wyjścia. W końcu pod górę, bo przed nami Jastrzębia Góra. Trochę się kręcimy zwiedzając. Tempo jazdy spada. Ruch spory! Turystów pieszych i rowerowych bardzo dużo. We Władysławowie Szymon trafnie rozpoznaje i nazywa kolejne miejsca. Aż mnie zdziwił swą pamięcią! Za szybko jechaliśmy i dopada kryzys, znaczy mnie, Szymon zasuwa jak dzik w kartofli. Piękna ta ścieżka na Hel. Co tu pisać, przejechać trzeba. Zrobiłem jedno zdjęcie, które przedstawia różne sposoby spędzenia czasu na półwyspie. Jest na nim cała masa kitesurferów, windserferów, jest pani na rowerze, ludzie odpoczywający na ławce a nawet łódki zacumowane. Niezamierzone było, przykuło moją uwagę dopiero przy przeglądaniu na komputerze. W sumie to może tylko dla mnie przedstawia jakąś wartość...


Niemal wszyscy napotkani rowerzyści jadą w kierunku Helu, czyżby ich cel to też Hel? W Juracie prezydent nie zaprosił na kawę. Podpadł tym sromotnie. Nie to nie! Zobaczymy na wyborach... Uwagę przykuwają odnowione fortyfikacje obronne udostępnione do zwiedzania. Ogólnie mocno wojskowo na tym półwyspie. Spania w krzakach lepiej nie ryzykować. 
W końcu jest ci on, nasz cel Hel. Dalej już nie pojedziemy...



Na Helu, na stacji kolejowej jesteśmy świadkami scen dantejskich. Wyjaśnia się dlaczego większość rowerzystów jedzie w jedną stronę - stronę Helu. Wszyscy mają ten sam plan. Dojechać na koniec półwyspu i wrócić pociągiem. Lecz niestety w pociągu ograniczona liczba miejsc jest a wszyscy chcą, bo sił na powrót nie ma. Rowery piętrowo ułożone a to tylko niewielka część. Po trzeciej próbie zamknięcia drzwi konduktor woła: 
- A weźmie w końcu pan tą rękę!? 
No żart, ale prawie tak było... Przestroga taka: albo jechać z nastawieniem na dwie strony, albo przeciwnie niż wszyscy.
Pogoda zaczęła się psuć, więc poszukiwania kempingu intensywnie rozpoczęliśmy. Jakie było nasze zdziwienie: na polu namiotowym miejsc brak! Słabo! Nawet bardzo. czekaliśmy ok 2 godzin zanim zwolnił się kawałek klepiska w którym można było rozbić się. Masakra jakaś! Morale poprawiły się po przygotowaniu ciepłego posiłku i po kąpieli. Zostawiłem Szymona a sam pojechałem zobaczyć czy może tramwajem wodnym przeprawić się nie będzie lepiej jak na kolei sytuacja taka... No i zmokłem.
Tego dnia kolana uginały się i prostowały przez prawie 90 km w rekordowym czasie niespełna 7 godzin bez 12 minut.  
Noc na kempingu to jakaś komedia była. "Gównażeria najarana" łaziła całą noc, śmiechu nie mogąc powstrzymać. Na nic się zdały ostrzeżenia ochroniarza, że wyrzuci. Dopiero trochę się uspokoili jak któryś z namiotujących wstał i chyba nawet jednego pyskującego "przyuderzył" nieco. Ciszej, ale łazili do rana. A z rana w "kimę". W nagrodę grupowo spuściliśmy im śledzie w namiotach i trochę poplątaliśmy... A to się pewnie zdziwili wstając! Nam jednak zdziwienia nie dane było ujrzeć. Kąpiel, śniadanie i zawinęliśmy się na pociąg.









Powrotne perypetie kolejowe...

Bilet postanowiłem kupić stacjonarnie. To było moje najdłuższe kupowanie biletu! Stałem i tłumaczyłem a pan kasjer wbijał coś do dwóch komputerów i drukował też na dwóch drukarkach. Tak ze cztery razy przez niemal 40 minut. To nie mogło skończyć się dobrze, ale o dziwo nie mieliśmy już żadnych biletowych przygód. W pociągu byliśmy natomiast jedynymi pasażerami z rowerami aż do Gdyni, bo byliśmy wcześnie rano. Chociaż bilet mieliśmy do Gdańska postanowiłem wysiąść wcześniej i przerwę między przesiadkami przeznaczyć na spacer po Skwerze Kościuszki. ORP Błyskawica i takie tam...     
Jakież nasze zdziwienie było, gdy weszliśmy na dworzec a tam tłumy, nieprawdopodobne tłumy. Okazało się, że w dniu naszego powrotu kończy się Open'er Festival. Czekaliśmy na pociąg Kolei Mazowieckich o nazwie Słoneczny Pociąg. Po ilości podróżnych nie widziałem szans abyśmy się zapakowali z całym majdanem. Spróbować jednak trzeba! Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą! Poinstruowałem Szymona, że łatwo nie będzie. Stopniowo dopchaliśmy się krawędzi peronu ustawiając rowery prostopadle do krawędzi. Nadjechał pociąg i stał się, jakby to powiedzieć, cud, fuks. Drzwi wagonu przeznaczonego do przewodu rowerów ustawiły się centralnie przed przednimi kołami naszych rowerów. W dodatku wysokość podłogi pokrywała się z wysokością peronu. Jako pierwsi weszliśmy wprowadzając bicykle. Ledwo je ustawiliśmy a cały wagon zapełnił się ludźmi niekoniecznie z rowerami. Jak śledzie w beczce! W Gdańsku "dopełnienie się dopełniło". Konduktor w pewnym momencie nie pozwalał już wchodzić tłumacząc, że po trasie musi wziąć dwóch ludzi na wózkach z rezerwacją. Międzyczasie spotkała cały wagon taka sytuacja: drzwi od kibelków działały w ten sposób - naciskasz, otwierają się, wchodzisz naciskasz, zamykają się, naciskasz jeszcze raz ryglują się. Niewiasta młoda weszła i nie zaryglował się. Chwilę później chłopak za potrzebą myk otworzył niezaryglowane drzwi i staną jak wryty, bo tam na klopie dziewczyna siedzi i już się rozkrzyczeć zdążyła. A on nie wie co zrobić, zburaczał tylko, chwycił się za głowę nie wiedząc co ma uczynić dalej i w nogi, ode chciało mu się potrzeby. Wszyscy w śmiech. Dziewczyna nie wstanie bo przycisk daleko i będzie kino bambino. Dopiero po dłuższej chwili ktoś zamknął drzwi.... Wniosek: nieznajomość zasad techniki szkodzi - nawet w wc! Dalsza podróż to już nudy, no może tylko bieg z rowerami do przesiadki. Miało być 40 minut a zrobiło się cztery. 


Prolog na końcu, czyli epilog...

1. Czy warto było? 

Jak zawsze: WARTO. R10 jest szlakiem raczej łatwym, w zdecydowanej większości przebiega w miarę płaskim terenie. Czekają standardowe trudności jak podczas każdej kilkudniowej wycieczki.

2. Czy 10 latek dał radę? 

Bezproblemowo! Właściwie to po dwóch dniach jazdy to jechał lepiej niż ja. Jednak z dzieciakiem oderwanym od srajfona  to raczej bym się  nie odważył.  

3. Czy jestem zadowolony z przebiegu wycieczki? Co bym zmienił?

Nie do końca. Zrobiliśmy dystans za szybko. Nie zatrzymywaliśmy się za dużo na zwiedzanie. Nie zrobiliśmy żadnego "czilowania". Myślę, że optymalnie dobrze zaplanować na dłużej - tak na 10 dni, ale co kto lubi... Kierunek z zachodu na wschód jak najbardziej słuszny - wiatry w plecy i w moim przypadku krótsza droga powrotna. Nigdy więcej TLK do przewozu rowerów!     
      

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szlak Orła Białego

Goła Zośka i Święte Miejsce

Trasa Rzeki Wołkuszanki w Gminie Lipsk.