Mazurskie morze, czyli na rowerze dookoła jeziora Śniardwy.


                                     

Jak już coś objechać dookoła, to konkretnie. Dlatego zrodził się w mej głowie pomysł objechania największego polskiego jeziora czyli Śniardw. Długi weekend majowy został więc zaplanowany. Tradycyjnie rowery na samochód i jazda. Warunek postawiony przez żonę: "Mam zabrać syna". Ok. Nie ma sprawy! To była jego pierwsza tak długa wycieczka z noclegiem w dziczy. Ekwipunku zabrałem, nieco więcej niż zazwyczaj. Należało się przygotować na zimną majową noc.

Miejsca parkingowego postanowiłem poszukać w okolicach miejscowości Karwik. To wieś wypoczynkowa, jak większość zresztą nad jeziorem. Jakże mogło być inaczej. W samej wsi skromnie z miejscem na samochód a nie chciałem płacić za parkowanie na posesji. Zresztą, kto się połasi na starą zerdzewiałą mazdę. To jest jej niewątpliwa zaleta: stara, zerdzewiała ale niezawodna. Można było zostawić na poboczu, przy szosie, lecz postanowiłem poszukać nieco bliżej jeziora jakiegoś parkingu leśnego. Udało się. Nad samą wodą znaleźliśmy pole namiotowe a przed wjazdem miejsce postojowe. Zaskoczony byłem, że na wypoczynek przyjechało kilka przyczep kempingowych i rozbitych było też sześć namiotów. Zarzuciliśmy graty na rowery. Późno już. Więc jazda...



W Karwiku znajduje się śluza na kanale Jeglińskim, budowana w latach 1845-1949, która stanowi połączenie wodne Śniardw z systemem Pisy. Gdzieś wyczytałem, że tego miejsca możliwe jest kontynuowanie spływu Pisą i Narwią do Wisły. Wg projektu hydrologicznego z ubiegłego wieku śluza w Karwiku miała regulować grawitacyjne ujęcie wody pitnej dla aglomeracji warszawskiej. Tą informacją byłem zdziwiony. Bo gdzie Warszawa, a gdzie Śniardwy. Ale "inżyniery" pewnie lepiej wiedzieli... Sama śluza to teren zamknięty. Nie ma co pisać. 
Szlak według opisu prowadził na największą wyspę na Śniardwach - Szeroki Ostrów. Odpuściliśmy. Byliśmy tam kiedyś na biwaku. Miejsce takie sobie lecz widoki zacne. Czuje się ogrom wód największego jeziora. Ciekawostką jest to, że łączy się ona z lądem groblą usypaną przez więźniów podczas II wojny światowej. W Zdorach coś mi się pokiełbasiło i zamiast skręcić pojechaliśmy nad samą wodę, i trafiliśmy na czynny już kemping, w dodatku mocno obłożony. Starsi, bardzo mili gospodarze objaśnili nam jak powinniśmy jechać i bardzo serdecznie zapraszali do skorzystania z ich oferty. My mieliśmy swoje plany...    



Dojechaliśmy do zatoki o ciekawej nazwie: Kwik. Łączy się ona z jeziorem Białoławki Kanałem Wyszka. Znajduje się tutaj jaz piętrzący wodę oraz most, którym przeprawiamy się na drugi brzeg kanału. Południowo-wschodni brzeg Śniardw zgodnie z kierunkiem wiatrów jest narażony na niszczycielską moc fal. Utworzyły się tutaj naprawdę wysokie klify. Widoki są ciekawe. Dookoła znajdują się działki rekreacyjne w większości nie zabudowane. Stoją tylko na nich jakieś przyczepy kempingowe lub niewielkie domki letniskowe. Znaleźliśmy też bardzo ciekawe miejsce na biwak. Ale jeszcze za wcześnie. Pojechaliśmy dalej...  






- Tato ta miejscowość nazywa się Nowe Gluty.
- Nie gluty tylko Nowe Guty - poprawiam Szymona, ale mnie rozbawił...
To wioska letniskowa nastawiona na turystów z zasobnymi portfelami. Jest to uzasadnione. Nie ma drugiego tak idealnego miejsca nad jeziorem Śniardwy do uprawiania sportów wodnych, w szczególności windsurfingu i kitesurfingu. Sprzyjają temu długie piaszczyste plaże i kilkusetmetrowe płycizny równie piaszczyste. Ogólnie odniosłem wrażenie, że panuje tu dość imprezowy klimat...






Od "Glutów" jedziemy mało ruchliwym asfaltem. Później skręciliśmy w lewo na drogę nr 16. Dobrze, że tylko do Wężewa, bo tu z kolei pojazdów silnikowych sporo... Zatrzymujemy się w Oktanowie w klimatyzowanym pomieszczeniu z funkcją siedzenia z oparciem o nazwie zwyczajowej "przystanek autobusowy". Odcięło trochę, więc wypada jakiegoś banana skonsumować. Postanowiłem zajść do sklepu, który był zaraz za naszą miejscówką, zakupić po jakiejś czekoladzie. Zaczepiają mnie licznie zebrani menele. Nie, że jakoś negatywnie, ale skąd, dokąd itp. i zaraz proponują jakiegoś sikacza ku pokrzepieniu sił i przypieczętowania znajomości. Trzeba odmówić. Syn przecież patrzy. Przy takich spotkaniach zawsze mi nasuwa się myśl: skąd u tych ludzi pokrzywdzonych przez los nałogiem tyle niekłamanej serdeczności?
W samym Oktanowie są piaszczyste plaże, kilka zadbanych pól namiotowych i urokliwa zatoka. Historia miejsca jest burzliwa. Co rusz leli się tu Prusowie, Krzyżacy i Litwini w XIV w. Zresztą. Gdzie się nie leli na tej biednej polskiej ziemi. Był nawet taki książę Kiejstut, który trzykrotnie napadał na miejscowy zamek. Robił to tak namiętnie, że aż się zakochał. Porywając kochankę coś poszło jednak nie po myśli i dostał się chłop do niewoli. Z pomocą przyszli mu jego ziomale. Pomoc była tak skuteczna, że zburzyli oni oktawski zamek. Dziś w jego miejscu stoi kościół.
Na wysokości Wężewa odbijamy w lewo przejeżdżamy przez nieczynne tory (przynajmniej tak to wygląda) i źle skręcamy, bo w lewo. Dojeżdżamy do ośrodka wypoczynkowego i stanicy WOPR. Zaglądam do mapy nie wiem jak się mogłem tak pomylić. Zwiodła mnie główna droga. Natomiast za przejazdem trzeba było skręcić w prawo, w taką polną niepozorną dróżkę. Szlak nie tak dawno mocno promowany a tak naprawdę bez dobrej mapy raczej trudny do przejechania bez błądzenia. 
Od tego miejsca zaliczamy jazdę konkretnie terenową jechaliśmy nawet łąką. GPS w telefonie nie łapał. Ale to raczej wina starego telefonu niż miejsca. Ten odcinek ukształtowaniem przypomina Suwalszczyznę. Widoki też podobne. Może nieco bardziej "płasko". Co zwierzaków spotkaliśmy na tym odcinku. Były dwa łosie, żurawie co się nas słabo bały, kilka saren przecięło nam drogę a Szymona przestraszył bóbr w niewielkim melioracyjnym rowie. Ciekawe kto był bardziej przestraszony? Niestety aparat trzeba mieć włączony na takie ewentualności losu, bo zanim się załaduje to nie ma już obiektu.      




Przebiwszy się przez pola i łąki w pięknych okolicznościach przyrody docieramy do Suchego Rogu niewielkiej miejscowości, która stwarza wrażenie zapomnianej. Ubogo tu jest, ale klimatycznie. Widać, że specjalnością jest produkcja, nie wiem jak to nazwać, materiałów na dachy kryte strzechą. Snopki stoją w sporej liczbie. Widzieliśmy nawet całą stodołę wyładowaną tym materiałem. Na brzegu stał grill, jak "nadejdzie mnie" ochota to taki pospawam... w przyszłym planie dziesięcioletnim...





Dalej doświadczamy lichego asfaltu i kilku tabliczek ze znacznikami szlaku...



W oddali Jezioro Tuchlin. Nic o nim nie wiem...


Dojechaliśmy do miejscowości Dziubiele. Są tu nawet Góry Dziubielskie. Ponoć ciekawe ze względu na występujące tu unikatowe siedliska roślin ciepłolubnych. Na roślinach znam się słabo, ale widok na Śniardwy ciekawy. Dalej w lesie pobłądziliśmy trochę a właściwie to nie było pewności czy to już na tym skrzyżowani skręcić w lewo czy na następnym. Udało się. Znachodzimy "punkt orientacyjny",  czyli leśniczówkę Łuknajno. Stąd już wiadomo jak jechać. Nie wygodnie - droga brukowana otoczakami nam się trafiła, jak się okazało, aż do samych Mikołajek.
Po drodze przejeżdżamy przez wieś turystyczną Łuknajno. Leży ona pomiędzy Śniardwami a jeziorem o tej samej nazwie co miejscowość. Na zbiorniku znajduje się rezerwat Jeziora Łuknajno unikatowy na skalę światową, zaliczony przez ONZ do dziedzictwa światowego. Oprócz licznych siedlisk ptaków wodnych, znajduje się tu ostoja łabędzia niemego. Druga podobna występuje jedynie w delcie Dunaju. Jest tu ścieżka tematyczna, obserwatorium ornitologiczne i chyba prywatna wieża widokowa, bo wstęp płatny. My jednak mamy dość atrakcji na dziś. Szukamy miejsca do rozbicia namiotu. Jak na złość las się skończył jakiś czas temu. Źle to zaplanowałem. Odjeżdżamy z 500 m od drogi i rozbijamy się na środku łąki. Mam trochę obaw, bo nieopodal znajduje się ambona myśliwska. Żeby nas nie odstrzelili... Zmęczeni jednak już jesteśmy. Co nas zwierzaki przy atakowały. Najpierw sarny, później ślepy borsuk mało co do namiotu nie wlazł a rechot żab skutecznie uniemożliwiał spokojny sen. Szymon spał jak zabity. Ja niestety tak mam, że podczas takich noclegów śpię jak zając pod miedzą... 





Z rana jedzonko na ciepło - jajka na boczku + herbatka i wjazd do Mikołajek. Nigdy się tu nie zatrzymałem. Zawsze byłem samochodem przejazdem a przecież jest to stolica żeglarzy. Szczerze mówiąc miasteczko nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Nie czytałem o nim. Świadomie pominąłem opis. Myślałem, że wjadę i będzie: och i ach. Tymczasem szału niema pupy nie urywa. Owszem przystań i ociekające luksusem jachty robią wrażenie ale to chyba wszystko. Może wieczorkiem jest klimat a nie o 8 rano. Nie wiem, nie znam się. 









Na dodatek w Mikołajkach zabłądziliśmy. TAK. Da się! Za mostem nad Jeziorem Mikołajskim trzeba było od razu skręcić w osiedle a nam się zachciało ul. Warszawską jechać. Ach chłopaki z prowincji! Co zrobić! Spory kawałek jedziemy lasem. Zapamiętujemy miejscówki. Nie możemy się doczekać przeprawy promem przez Jezioro Bełdany.



W końcu dotarliśmy! I co? I nic! To trzeba mieć szczęście! Wszędzie przecież pisali, że w maju już kursuje...





Trzeba objechać jezioro dookoła. Wybieramy leśną drogę wzdłuż jeziora. Okazała się dość cięzka do pokonania - cała wysłana grubą warstwą igliwia. Ciężko się po tym jedzie. Nawet z niewielkiej górki hamuje i trzeba pedałować. Wzdłuż drogi żeglarze licznie poprzybijali do brzegu. Jedziemy sobie w ciszy, bo już zmęczeni tą drogą, a tam latają po łajbie dwie niewiasty z cycem nagim. Ale synuś popatrzył a później z zawstydzeniem na mnie...
Mijamy dwa pola namiotowe wyjątkowo oblężone moim zdaniem jak na maj. A później przydarzyło nam się miejsce o nazwie Galindia. Jest to miejsce gdzie jest kultywowana kultura dawnych plemion pruskich. Przed bramą czekał na nas chłopak przeprany za woja sprzedający bilety. Może kiedyś... Miejsce wygląda ciekawie. My mamy inne cele.



Następny punkt naszej wycieczki to Iznota. Wieś położona nad "Czarną Rzeką" czyli Krutynią słynącą ze spływów kajakowych. Rzeczywiście kajaków tu widzieliśmy dużo. Jest też druga osada na wzór wspomnianej Galindii. Ale co to jest? Nie wiem. Dalej jedziemy lasem, ale dla odmiany szutrówką. Niestety niewyrównaną, piaszczystą i kurzącą się już. Mówiąc szczerze odcinki tego dnia są bardziej wymagające niż poprzedniego.
Mijamy kilka pomników przyrody w postaci rozłożystych dębów, szlak frontu wschodniego z zachowanymi bunkrami. Mijamy wsie Kamień i Wygryny. Powiem, że znajdują się tu niemal same dacze "na bogato", a na każdym podwórku stoi co najmniej jeden konkretny jacht. Wiele z niech jest na sprzedaż. Znudziło się pewnie. Sam kiedyś chorowałem na działkę nad jeziorem. Dobrze, że się wyleczyłem. Bo tak zawsze w te same miejsce. Nudy! Może na późnej emeryturze jak ZUS nie zbankrutuje, a ja dożyję... 









Naszym najbliższym celem była śluza Guzianka. Przeprawić się w końcu na drugi brzeg trzeba. Sama śluza łączy J. Bełdany z J. Guzianka Mała. Jest to ważny węzeł komunikacyjny w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich. Prawie zawsze są tu korki. Nie inaczej było i tym razem. To co widać na zdjęciu to druga tura a na horyzoncie już płynął kolejne jednostki. Podziwiać śluzowanie można tylko z jednej strony wąskiej jezdni. Samochodów sporo, gapiów też. Policja przyjechała, ostrzegła, a po chwili wrąbała parę mandatów,  bo nikt specjalnie "władzy" nie słuchał...
Obok śluzy stoi poniemiecki bunkier z jakąś ekspozycją. Chciałem nawet zajść, ale jak się zdecydowałem to zrobiło się tłoczno...



Następnie jedziemy wygodnie asfaltem ruchliwym umiarkowanie aż do osady Wejsuny. Znajduje się tu okazały neogotycki kościół ewangelicki. Od tego miejsca jedziemy dobrze oznaczonym szlakiem zielonym. Ten odcinek aż do Niedźwiedziego Rogu określiłbym jako sielanka rowerowa: asfalt, brak ruchu, brak wiatru, spokój, cisza. Minęła nas tylko kulturystka na rowerze. Solidny kawał kobiety...









Coś pisałem, że szlak dobrze oznakowany? Lecz ja, pierdoła, nie zauważyłem znaku jak wół nakazującego skręcić w prawo za ostatnim polem namiotowym i zawędrowaliśmy na półwysep - Wyspa Kaczor przy Zatoce Kaczerajno. Spotykamy tu przy brzegu licznie odpoczywających na łodziach żeglarzy. Zagadujemy jednych. Spokojnie zlatuje nam na rozmowie z pół godziny. Zawróciliśmy, odnaleźliśmy właściwą drogę i dalej do miejsca początkowego bez większych emocji. Robimy sobie obiad przy samochodzie. Spędzamy nieco czasu nad jeziorem. Nawet się wykąpaliśmy. Znaczy ja. Szymon stwierdził, że woda jest dla niego za mokra...


Na koniec wskazania licznika rowerowego. Śladu gps nie robiłem. Podsumowując: majówka dobrze spożytkowana, szlak pokonany z 10 letnim synem. Znienawidzi mnie kiedyś za to!




Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szlak Orła Białego

Goła Zośka i Święte Miejsce

Trasa Rzeki Wołkuszanki w Gminie Lipsk.