Tatry 2016 - Kościelec, Granaty i inne Świnice...

Rozpoczęte rzeczy należy kończyć lub przynajmniej próbować skończyć. Kiedyś rozpocząłem górski spacerek Orlą Percią przez Przełęcz Zawrat do Koziego Wierchu. A to dopiero część osławionego tatrzańskiego szlaku uchodzącego za najpiękniejszy, ale również za najniebezpieczniejszy. Trzeba więc to dokończyć. Oczywiście można zewrzeć poślady i przelecieć całość od Kasprowego po Krzyżne w ciągu jednego dnia. Pytanie tylko po co ? To nie wyścigi. Przelecieć tylko po to, aby zaliczyć - bezsens. Po mojemu - należy kontemplować widoki, czuć się urzeczonym krajobrazem i powoli, powoli, bo po co się śpieszyć... Właśnie taki stan bycia w podróży uwielbiam... Reset totalny, bez wódy...

Tak naprawdę to nie byłem wtedy sam, jakkolwiek to zabrzmi... i teraz też nie byłem. Samotność fajna rzecz czasami, ale tylko czasami, a i w górach dobrze jest mieć do kogo jadaczkę otworzyć. Tak więc mój kompan podróży musiał mi towarzyszyć i tym razem... Bezdyskusyjnie!

Dzień pierwszy
Jako że nasze położenie geograficzne powoduje to, że wszędzie mamy daleko, więc pierwszy dzień, siłą rzeczy, upłynął na podróży. Mazda świeżo po "przesypaniu" silnika, droga trochę dalsza... Czy dobrze wszystko złożyłem?  Jakaś niepewność tam jest. Niewielka, ale jest. Wytrzyma, a co łaskę robi! Prosty silnik w końcu, tam nie ma co spieprzyć...  "Nadejszła" najulubieńsza rzecz na świecie - pakowanie się. O jak bym mógł to bym się w ogóle nie pakował tak to lubię... Sześć par majtek, dwanaście skarpet nie do pary oczywiście, a może jeszcze to wziąć, bo może na balety w ludzi pójdę, a może zimno będzie, a może ciepło... A szlag mnie zaraz trafi.... Koniec tego cyrku, zapinam plecak, bo jeszcze chwila to się nie zapnie!  Pobudka 3:00, pożegnałem się z rodziną wieczorem, więc teraz nie muszę, śpią zresztą,  galopem na koń i już jestem w stanie bycia w podróży. W Świętej Wodzie telefon do kompana, żeby już się ruszył... Pakujemy graty i w drogę.
- To Ty masz zawsze taki porządek w samochodzie? - Pyta kompan wsiadając. Co mam powiedzieć, że zawsze? Kłamać przecież nie będę!
- Zdarzyło się - mówię, trochę jednak zadowolony z siebie, że ktoś zauważył moją robotę.
Ósemka w budowie, ale o tej porze drogowcy jeszcze śpią, więc nie przeszkadzają mam jechać a my im w pracy swoją jazdą. Mój dziadek GPS jakoś nie chce współpracować. Co chwila wiesza się i ma fochy a ja uświadamiam sobie, że nawet papierowej mapy nie wiozłem. Niby trasa prosta, ale papierowy odnośnik dobrze mieć. Taka radość jak można coś papierowego pomiętosić.  W Warszawie trochę za wcześnie zjeżdżam z Toruńskiej. Wycieczka po przedmieściach też może być przednia. Wskakujemy na siódemkę i już nic nie jest nas w stanie zatrzymać.
- Trzeba się zatrzymać na śniadanie - mówię przełykając ślinę - gdzieś tu powinien być MOP.
- MOP! Co to jest MOP? - dziwi się kompan podróży.
- To taka szczota na mokro! - Żartuję. -  Nie wiesz co to jest MOP.
- Nie.
- To Miejsce Obsługi Podróżnych.
- Pierwszy raz słyszę!
- A widzisz - mówię trochę nie dowierzając niewiedzy kompana podróży w tym zakresie. A taki światowy zdawałoby się. Samolotem z Białegostoku do Warszawy nawet lata a ja go tu MOP-em zaginam.
Dość żartów. MOP się zbliża. Zajeżdżamy. Jemy domowe kanapy. Pijemy kawusię. Robimy to co na MOP-ach powinno się robić i dalej kręcić kilometry. Siódemka też w budowie i na dodatek drogowcy już wstali... więc my też stoimy... w korku. Jeszcze nie żałuję, że pożałowałem kasy na autostradę. Ale zaraz będę! Kraków przed nami. A co jest w wielkim mieście w okolicach 14. Korki oczywiście. Gorąco jak cholera. Klima mimo, że świeżo nabita jakoś chyba się jeszcze nie rozkręciła. Szlak mnie trafia jak mijam przyczynę korku. Kopara jamkę sobie kopie, blokuje dwa pasy a stoi pół miasta, albo drogowcy koszą pobocze a ich samochód stoi i blokuje cały pas, jakby zjechać nie można było... Ja jednak do wielkiego miasta się nie nadaję. Swoją wioseczkę lubię... W końcu Zakopianka! Jakoś dziwnie, bo w miarę płynnie. Bez korków. Chyba się udało.
- Tu mieszkaliśmy z obozem sportowym z Batorego - mówię mijając Biały Dunajec.
- A my gdzie będziemy mieszkać? Przecież nie mamy nic zarezerwowanego? - Martwi się kompan podroży...
- A co Ty się martwisz? Jedziemy na ul. Karłowicza i tam mamy znaleźć kwaterę, bo to dobre miejsce wypadowe jest. Bliżej Kuźnic już chyba się nie da...
Zajeżdżamy wiec na wspomnianą ul. Karłowicza. Najpierw rekonesans samochodem. Później podjeżdżamy pod płatny parking.
- Na godzinkę można - pytam gaździny
- Na godzinkę? Jak pan chce tylko na godzinkę to niech pan jedzie na parking pod kościołem. O... tam...
Lekko w szoku, że dudków ze mnie nie zdarła a jeszcze dobrze powiedziała, dziękuję i uderzam na wskazany parking. Czas na rekonesans, na piechotę.
- Idziemy na sam koniec ulicy będziemy schodzić, i będziemy szukać miejscówki - proponuję
- To dobry pomysł - popiera kompan.
Idziemy a później wracamy. Kompan podróży rozmowę o kwaterze wziął na siebie. I dobrze, że wziął, bo za kilka chwil mamy bardzo fajną niedrogą hacjendę z oddzielnymi pokojami w cenie jednego. A co będziemy chrapaniem sobie przeszkadzać... W dodatku sami jesteśmy, żadnych innych współlokatorów czy innych turystów...
- A Ty się o spanie martwiłaś? - Zwracam się do kompana podróży wyrzucając resztę gratów z plecaka.
- Dobra, dobra. Idziemy gdzieś nie będziemy przecież siedzieć - pada propozycja.
- No proste, że nie będziemy - przystaję i już za chwilę zamykamy drzwi za sobą.
- Gdzie idziemy? - pada pytanie.
- A idziemy w Dolinę Białego. Trzeba tylko jakieś piwo kupić... - i jak na zawołanie spożywczy sklep się wyłania. Po dwie bomby i w drogę.
Kasy parku zamknięte. Wszyscy wracają z góry a my przeciwnie. Przechodzimy spory kawałek. Siadamy na suchych kamieniach w potoku. Wyciągamy paliwo. Pijemy... słuchamy szumu potoku... planujemy co jutro... gadamy o wszystkim i o niczym... Sielanka... Dobrze jest... Zbieramy się, gdy już jest szaro, chyba tylko dlatego, że piwo się skończyło, bo spokojnie można było tam zostać do rana...

Dzień drugi
Według planów z dnia poprzedniego Kościelec miał być dnia drugiego ot tak na rozchodzenie się. Cytując kolegę mojego, "popierdułka taka".  Właściwie na tym można by zakończyć opis dnia tego, nie dlatego, że nie ma co opisywać tylko, że nie wiem jak dokładnie to zrobić, bo już przepiękne krajobrazy górskie się zaczynają a ja ubogie słownictwo mam na tą okoliczność. Jednak spróbuję się pokusić o jakiś tam opis... a co...

Pobudka, jak na prawdziwych turystów kwalifikowanych przystało, odbyła się o 5:00. Jednak zebraliśmy się gdzieś w okolicach 7:00. Ot taki urok wybierania się. Bo to, bo tamto, bo może zmienić plany, bo pogoda taka sobie... Do hali Gąsienicowej postanowiliśmy dojść przez Dolinę Jaworzynki. Przez Boczań nie lubię wchodzić, co innego schodzić i 15 minut dłużej. Poza tym idąc przez Polanę Jaworzyńską wcześnie rano można "posłuchać" prawdziwej ciszy. Gdy spokój nie jest jeszcze znęcony turystycznym gwarem jest tu jakaś magia...Nie raz, nie wiedzieć czemu, o wczesnej porze, przysiadałem gdzieś w okolicach szałasów i siedziałem tak sobie pałaszując śniadanie...  Nie na darmo Walery Eliasz nazwał Jaworzynkę "pieścidełkiem tatrzańskim". Na końcu doliny koniec równiny... Szlak skręca w prawo i zaczyna się pierwszy wyciskacz potów, gdyż mamy ostro w górę po schodach przez las. Ale to tylko przez chwilę, bo w miejscu gdzie szlak skręca w lewo na Siodłowej Perci, zaraz wychodzimy  z lasu i jest świetne miejsce do przystanku i uzupełnienia płynów. Nad mami góruje Magura i Czuba Jaworzyńska. Widoczność bardzo dobra, jednak parno jak cholera. Jeszcze jakieś 20 minut i jesteśmy na Karczmisku czyli Przełęczy między Kopami,stąd już niemal w dół do Hali Gąsienicowej. Zachodzimy na chwilę do Schroniska Murowaniec. Nie ma dzisiaj parcia na jakieś zdobywanie, mimo że plan jest. Jednak pogoda się psuje więc podnosimy swoje zady i zasuwamy na próg Czarnego Stawu Gąsienicowego, bo stamtąd jest plan uderzenia na Kościelec (2155 m). Nad stawem spotykamy nowożeńców którzy z fotografem urządzili sobie sesję. Fajnie tak popatrzeć... chce im się jeszcze... A my ostro w górę po zboczu a później po grani Małego Kościelca na Przełęcz Krab.
- O Jezusicku - dopada nas przypadłość ludzi nizin, zadyszka niesamowita i nogi jakieś takie miętowe się robią. Udaje się w końcu doczłapać do Krabu i pada pierwsze dzisiaj:
- No to żeśmy sobie "popierdółkę" wybrali na rozchodzenie...
Nikt z nas nie czytał o Kościelcu, bo po co? Niespodzianka fajna rzecz. Jednak z pewnym niedowierzaniem czytamy tablicę, że to szlak wyjątkowo trudny bez sztucznych udogodnień i inne pierdu, pierdu... Wody łyk, powietrza... też łyk... i poszli. Zaczyna lekko padać, pojawia się wiatr. Chłodno. Trzeba się ubrać. Właśnie dlatego podczas górskich wędrówek trzeba być przygotowanym na zmianę pogody. Jeszcze niedawno przy podejściu na Przełęcz między Kopami pot płyną wartkim strumieniem a tu proszę. Piździ po uszach.
- Może zawracamy - powątpiewa kompan podróży widząc co się dookoła zaczyna dziać w pogodzie.
- Nie - mówię trochę z wątpliwościami - zdążymy...
Szlak na Kościelec wiedzie wśród wielu złomów i garbów skalnych. Napotykamy pierwsze trudne miejsce. Jest to 10 metrowy próg skalny, można go pokonać tylko rynną obok a i tak trudność dość spora...
- O kurcze nie wejdę - mówi z niedowierzaniem mój kompan podróży.
- Dawaj rękę, wciągnę - przyklękam i podaję rękę.
- UUU..Ła. Kurczę na Zawrat i Kozie Wierchy było łatwiej niż tu - z uśmiechem już na górze półki rzecze mój kompan podróży. Pada drugi raz dzisiaj:
- No to żeśmy sobie "popierdółkę" wybrali na rozchodzenie...
Dalej. Szkoda czasu. Pogoda się psuje coraz bardziej, wiatr wzmaga na sile. Ja też już mam myśli żeby zawrócić. Czekam tylko na hasło. Kompan jednak nic nie mówi... Dalej w górę. Widzimy jak turysta przed nami walczy z foliową peleryną przeciwdeszczową. Zwątpił. Postanowił moknąć. Widząc skądinąd heroiczną walkę z przeciwdeszczowym gadżetem stwierdzam, że dobrze zrobił. Spotykamy zziębniętych turystów, którzy już schodzą. Cali mokrzy. Pytamy "jak tam?"
 - Nie dało się wytrzymać: wieje, deszcz zacina, nawet zdjęć nie zrobiliśmy - słyszymy.
Zawiało optymizmem. Nie ma co. Wymiana spojrzeń.Więcej niż 3/4 drogi za nami. Nie pada hasło do odwrotu. Idziemy. To chwila w którym można zrozumieć ten pęd himalaistów do narażania życia i stawiania sobie coraz bardziej śmiałych celów. Może nie do końca słuszne porównanie. Ale myślę, że uczucia podobne... Dopadamy szczyt... Nieprawdopodobne! Trafiliśmy w okienko pogodowe. Sesja musi być. Kompan mnie, a ja kompana i jeszcze video. Jesteśmy na szczycie sami. Mimo złej pogody widok dobry. Z Kościelca można zobaczyć wszystkie Stawy Gąsienicowe. Jest to jedyne takie miejsce. Na szczycie co może paść? No jak to co?
- No to żeśmy sobie "popierdółkę" wybrali na rozchodzenie...
Nie ma czasu na dłuższą nasiadówkę. Zbliża się kolejna fala złej pogody. Schodzimy więc. Gdzieś w połowie łapie nas deszcz i to cakiem spory. Przez chwilę się dziwimy, że pomimo załamania pogody niektórzy ciągną dalej w górę. Tylko przez chwilę... Przecież niedawno sami tak mieliśmy. Niektórzy jednak zawracają. Od Przełęczy Krab pogoda staje się bardziej łaskawsza, rozjaśnia się, nawet momentami wychodzi słońce co wykorzystuję na robienie video. Schodzimy. Stawy Gąsienicowe robią na nas niesamowite wrażenie. Pięknie jest - co tu dużo gadać. Większe wrażenie robi na nas jednak widok Kościelca z dołu.
- Przecież to się wydaje nie do zdobycia - dziwi się mój kompan podróży.
- Naprawdę, aż trudno uwierzyć, że jeszcze godzinę temu tam byliśmy - przyznaję.
Jesteśmy dość zmęczeni, postanawiamy więc, że nie zachodzimy do Murowańca, tylko prosto na kwaterę tym razem przez Boczeń mino, że 15 minut dłużej. Na dole, już na kwaterze w nagrodę "piwów sto". I ostatnie dzisiaj:
 - No to żeśmy sobie "popierdółkę" wybrali na rozchodzenie...


Dzień trzeci
Nogi po spacerku na Kościelc jakby lepiej w zadku osadzone. Jednak plan mamy ambitny:  wejście na Świnicę (2301 m) od Kasprowego Wierchu (1987 m), zejście przez Przełęcz Zawrat (2159 m.). Na Kasprowy nie wjeżdżamy, bo to profanacja jest, tylko wchodzimy od Doliny Gąsienicowej, a tam docieramy Doliną Jaworzynki. Wstaliśmy wcześnie. Nie pamiętam o której. Było jeszcze szaro, bardziej jednak chyba od chmur. Jemy śniadanie spoglądając z niepokojem na aurę jaka panuje na zewnątrz. Mój kompan podróży grzebie w swoim smartfonie i przegląda prognozy pogody, a ja nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego, zdecydowałem się jednak przejrzeć co tam piszą o Świnicy w przewodniku.
- Ponoć przy podejściu łańcuchy są z polerowanego metalu, które są śliskie podczas deszczu - zaczynam.
- Pogoda dzisiaj ma być kiepska, sprawdzam już trzeci serwis pogodowy i na każdym leje - mówi kompan podróży.
- To szukaj takiego, w którym pogoda jest dobra...
- Ooo tutaj pokazują, że świeci słońce i że opady możliwe, ale znikome. - Rysuje się uśmiech na twarzy mojego kompana podróży
- ... i to jest wersja, do zaakceptowania! - Odwzajemniam uśmiech i od razu płatki śniadaniowe lepiej wchodzą.
Skutek przeglądania prognoz pogody jest taki, że wychodzę ubrany jak na największą ulewę. Idziemy odnalezionym na mapie skrótem i co chwila się zatrzymujemy, bo źle się ubraliśmy. Za gorąco. Mijamy zamkniętą jeszcze kasę i za kilka chwil wchodzimy w Dolinę Jaworzynki. Jakże inny widok od tego wczorajszego, a raczej go brak. Nie widać gór! Wszystko spowite mgłą. Rozpoczynamy podejście pod Kopę Królową. Ciężko jest. Zakwasy dają się we znaki. Ale to nic. Mgła i niedawne opady deszczu sprawiają, że jest parno. W powietrzu wisi ogromna wilgotność, która przytyka płuca. Na dodatek dłuższe przystanki powodują to, że od razu robi się zimno. Między Kopami robimy obowiązkowo przerwę.
- Ale mi zimno! - Dygocze mój kompan podróży i pokazuje bawełnianą przemoczoną już koszulkę.
- Będziesz cierpieć, na taką pogodę to tyko "plastikowe ubranie", bawełna Ci nie wyschnie w taką pogodę.
- A przecież mam koszulki termoaktywne...
- No to zmieniaj, na co czekasz!
- Ale ja je mam na dole, na kwaterze.
- No to będziesz cierpieć.
Do Murowańca postanowiliśmy nie zachodzić, aby nie marnować czasu. Trochę się rozpogodziło, co spowodowało, że zrobiło się jeszcze bardziej parno. Po płaskim marsz nie był przyjemnością, a za chwilę podejście.
- Jacie jak ciężko...
- Weź nic lepiej nie mów - odpowiadam sapiąc.
...i już nic nie gadamy, tylko mozolnie krok za krokiem w górę. Mój Kompan podróży co chwilę przystaje. Ja jednak postanawiam iść w górę systematycznym, wolnym krokiem bez przystanków. Powoduje to, że odległość między nami wzrasta. Przystaję. Obracam się. Widzę z daleka, że mój Kompan Podróży znalazł sobie towarzystwo. To dobrze. Poczekam na Kasprowym.
Mimo dość wczesnej pory rzesze, turystów wylęgły na deptak w okolicach stacji. Siadam nieco dalej tak żeby nie psuć nikomu kadru. W oczekiwaniu na kompana podroży wyciągam kanapkę, a co będę ją nosił... Muchy! Wszędzie muchy, a raczej coś mucho podobnego. Nie lata to szybko, bo wilgotność nawet muchom daje się we znaki. Jakie to natrętne. Próbuję zrobić jakieś video. Jak na złość coś się dzieje z aparatem. Nie chce zapisywać filmów. Trudno. Nie będę teraz grzebał...
- Myślałam, że nie wejdę! - Pada obok mnie mój kompan podróży, uśmiechnięty jak zawsze, ale dobrze trafiony tym podejściem niczym po setce albo nawet dwóch. - Tylko raz było mi tak ciężko w górach!
Milczę! Co mam powiedzieć, że mi też podejście dało się we znaki? Nie przyznam się! Więc milczę.
Jeszcze bardziej się przejaśnia. Przebija się nawet słońce. Czyżby to zapowiedź poprawy pogody? Wygląda optymistycznie. Jak się niedługo okaże, złudne odczucie!
Po dłuższej chwili na zaczerpnięcie oddechu rozpoczynamy przedzieranie się przez tłumy turystów, którzy po przyjeździe kolejką postanowili "wyprawić się" na Przełęcz Liliowe (1952). Na początku szlak wiedzie przez labirynt składający się z tyczek i taśm ochronnych  zrobiony przez TPN, gdyż w tym miejscu ścieżka jest rozdeptana na wszystkie możliwe strony. Wygląda na takie pastwisko turystyczne... Z każdą chwilą jednak turystów w laczkach jest coraz mniej, zapewne dlatego, że zaczynają się niewielkie podejścia. Raptem między Suchą a Liliową całe dwa metry przewyższenia! Zgroza! A wystarczyło! Mijamy szybko wspomnianą przełęcz z której jest zejście do Doliny Gąsienicowej szlakiem zielonym. Po przejściu dosłownie kilkudziesięciu metrów całą grań przed nami spowiła mgła. Zrobiło się wilgotno i dość chłodno. Trzeba było wyciągać jakiś ciuch.
- Słyszysz -  mówi bladnący mój Kompan Podróży - to był chyba grzmot!
- Też mi się tak zdawało. - Odpowiadam przystając i nasłuchując. I co? Cisza! Więc w drogę.
Szybciutko, w niecałe 20 minut docieramy do Świnickiej Przełęczy (2050). To była ostatnia możliwość żeby się wycofać z grani przed nadchodzącą burzą. Następuje krótka wymiana spojrzeń.
- Idziemy - rzucam.
- To idziemy, raptem półtorej godziny do Zawratu a potem kilka łańcuchów i już na dole...
Z Zawratu kilka łańcuchów i na dole? Coś się chyba mojemu kompanowi pomyliło! Albo nie! To pewnie taki celowy zabieg optymizmu. Więc uraczony tym uczuciem rozpoczynam podejście na Świnicę (2301). Mgła się rozrzedza. Marne pocieszenie, bo zaczyna padać deszcz. Może trudno w to uwierzyć ale od Świnickiej Przełęczy do Zawratu spotkaliśmy pięciu turystów. A latem przecież tu są nieprawdopodobne zatory. Uwiesi się taki jeden lub jedna, co kolejką wjechali za łańcuch, więc reszta czeka aż łaskawie się odwiesi...
Łańcuchy na Świnicy rzeczywiście są śliskie. Tę śliskość potęguje jeszcze padający deszcz. Nie gadamy dużo, bo i o czym. Skupiamy się bardziej na coraz bardziej śliskich skałach. Nie zatrzymujemy się też na podziwianie widoków, wszak widoczność mocno ograniczona. Po prostu trzeba zdobyć to co już rozpoczęliśmy. W końcu jest! Wyżej już się nie da na tej grani. Świnica zdobyta! Droga w dół nieco mnie zaskakuje. Nie spodziewałem się, że będzie taka wymagająca. Nie, że jakaś mocno trudna. Jednak spodziewałem się nieco łatwiejszej drogi powrotnej. Deszcz, który rozpoczął swoje panowanie towarzyszył już nam do końca naszej wycieczki. Burza jednak nie przyszła. Dochodzimy do Zawratu. Trzeba się posilić. Wyciągamy kanapki i ciepłą herbatę.
- To jeszcze kilka łańcuchów i będziemy na dole - powtarza swoją poprzednią kwestię mój kompan podróży całkiem poważnie.
- Jakie kilka łańcuchów? Dobre 30 minut na nich spędzimy, prawdopodobnie będzie też sporo śniegu. - Odpowiadam nieco zaskoczony.
- No proszę Cię, przecież pamiętam jak wchodziliśmy na Kozie Wierchy.
- Właśnie! Dlatego każdemu mówię: jak na Orlą Perć to tylko przez Zawrat! Jak sprawi problemy to zapomnij o dalszej drodze!
- Przesadzasz!
- To zaraz zobaczysz. Niedowiarku! Wstajemy, bo zimno na tym przeciągu się robi.
Od razu rozpoczynamy zejście w dół po łańcuchach. Po kilku chwilach słyszę:
- O kurcze, a ja myślałam, że tu kilka łańcuszków i już.
Nic nie mówię, bo co mam mówić. Nie będą przecież się wymądrzał. Idę pierwszy. Zresztą zawsze prawie idę pierwszy. Ktoś musi przecierać szlaki. Nagle słyszę ślizg butów na mokrej skale i głuche uderzenie. To mój kompan podróży omskną się i grzmotną kością jarzmową o skałę.
- Nic Ci nie jest?
- Nie! Ale będę miała siniaka pod okiem! Ale jak to się mogło stać! O kurcze!
Nie powiem! Nieco moje morale spadły. Jeszcze ostrożniej schodzimy w dół. Po przejściu łańcuchów i wydawałoby się najtrudniejszego odcinka doświadczam upadając, że grawitacja w górach działa nieco mocniej niż na nizinach.
- O kur... Jak to się mogło stać? - Złorzeczę nie do końca wierząc w to co się mi przydarzyło
- Nic Ci nie jest? - Tym razem to mój kompan podróży jest zatroskany.
- Nie! Ale nie wiem dlaczego tak się stało? Idziemy dalej.
Za krótką chwile doświadczam znów grawitacji górskiej. Odkrywam słaby punkt moich drogich butów górskich. Podeszwy na piętach nie mają w ogóle protektora. Wiem już o co chodzi, więc nieco inaczej stawiam stopy na kamieniach i już jest dobrze. Taki mały wydawałoby się detal a jakże istotny podczas takich trudnych warunków.
Jest już późno. Może osiemnasta. Przed nami jeszcze z dwie godziny marszu. Niemal nad Czarnym Stawem spotykamy parę Anglików. Pytają nas czy daleko jeszcze. A my ich gdzie idą? W ruch poszły ręce jako dopalacz naszego słabego angielskiego. Mówią, że do Piątki. A my na siebie patrzymy tacy zdziwieni. Przecież to prawie cztery godziny marszu w tych warunkach. Tłumaczymy im. Jednak już wspomniałem, że angielski słaby! Młodzi są! Poradzą sobie. Życzymy powodzenia i każdy w swoją stronę. Nie wiem czy im się udało? Czy może zawrócili. W każdym razie helikoptera ratowniczego nie słyszeliśmy.  Obchodzimy Czarny Staw. Nawet w taką pogodę widoki zachwycają. Z każdym krokiem zmęczenie daje znać o sobie. Postanawiamy, że nie zachodzimy do schroniska. Szybciej do kwatery na zasłużony odpoczynek! Wracamy przez Jaworzynkę. Nogi już same bezwładnie niosą. Nie rozmawiamy prawie wcale. Mokrzy, zmęczeni, dumni z siebie, bo wycieczka była nieco innym przeżyciem niż te, które znaliśmy dotychczas. Oczekujemy mostu nad potokiem w Kuźnicach. Fajnie. Jednak mimo wszystko gdzieś w głębi wkurwieni jesteśmy na tą pogodę, która dała nam mocno w kość. W końcu kwatera. Patrzę i nie do końca wierzę. W  samochodzie nie ma powietrza w przednim kole. No to fajne zwieńczenie dnia! Mimo zmęczenia nie wytrzymuję. Schodzę i odkręcam koło. Okazuje się że złapałem siedmiocentymetrowego wkręta do płyt gipsowych.

Dzień czwarty
To pierwsza noc gdy spałem jak zabity. Chyba ze zmęczenia. Tak! Na pewno ze zmęczenia! Zazwyczaj w nowym miejscu pierwsze noce to bardziej czuwam niż śpię. Dłuży się wtedy czas niesamowicie. Trudno tak spać ze świadomością otwartych oczu. Tym razem było inaczej. Morfeusz ścisną mocno i nie puścił do rana. Budzę się w okolicach siódmej. Kompan Podróży nawet też się za szlajał raz po korytarzu. Wstaję. Dłuższa cisza się przytrafiła. Myślę: zajrzę do Kompana. Wchodzę do pokoju a tam leżą zwłoki, żywe zwłoki napiszę aby nie podgrzewać niepotrzebnie atmosfery.
- A Ty co? W łóżku jeszcze? Idziemy na Granaty!
- Nigdzie nie idę! Nie wiem czy już gdziekolwiek pójdę! Po wczorajszym dniu mam dość!
- To robimy sobie dzisiaj wolne. Należy nam się. Bez parcia!
- Tak trzeba odpocząć. Ale jutro na Granaty pójdziesz sam. Ja nie dam rady.
- Dobra zobaczymy. Odpoczywaj. Regeneruj się. A ja załatwię sprawę z kołem samochodu i wyprawię się na najtrudniejszy szlak zakopiański, czyli Krupówki i kupię coś dzieciakom i żonie. Mam nawet zamówienie specjalne.
- Ok.
Śniadanie jem w samotności. Rozmyślam o spadku morale u mojego Kompana Podróży. No co? Kobietą w końcu jest. Ma prawo. Poza tym podczas naszej wczorajszej wycieczki nie jeden facet wyłby z beznadziejności sytuacji w której się znalazł. Natomiast ona nawet nie narzekała. Ani razu! Twarda sztuka! Mogłaby jeszcze wódkę pić po całym kieliszku i wtedy byłby z niej rewelacyjny kumpel pod każdym względem. Nie to, że narzekam! Broń Boże! Z drugiej strony nie można mieć wszystkiego.
Na dworze mgła. Dość porządna. W mego "gie-pe-esa" dziadka wrzucam adres znalezionego w Internecie zakładu wulkanizacyjnego. Znachodzi sygnał, lecz zaraz go gubi, w końcu zgubił na dobre. Nie wiem o co chodzi! Czy to ta mgła? Czy też coś innego przysłoniło sygnał satelitarny. Zwalam to na starość urządzenia! Jadę instynktownie. We mgle nawet znajome ulice wymagają sporej chwili zastanowienia i kojarzenia zanim je rozpoznam. W końcu jest! Jednak zakaz skrętu w lewo. Podjeżdżam kawałek i robię nawrotkę na rondzie. Skręcam przed szyldem i wjeżdżam w dość głębokie podwórko otoczone ceglanym murem. Normalnie klimat się zrobił jak na Starej Warszawskiej Pradze. Poobdzierane szare dwa bloki. W dodatku trzeba przejechać przez "bramę", takie przejście między blokami, gdzie zazwyczaj urzędują rzezimieszki. Ale jaja! Jakąś teleportacją znalazłem się na Warszawskiej Pradze! W oddali, w głębokim podwórzu widzę zakład wulkanizacyjny. Do zaparkowania jest tylko jedno miejsce. Zanim zaparkowałem na dobre podchodzi do mnie jakiś facet, z pobliskiego dość podejrzanego szmateksu.
- Tu nie można parkować! - gada spoglądając na numer rejestracyjny samochodu. Szybko zmieniam zdanie: to jednak kobieta. Jeszcze raz spoglądam! Nie wiem. Kto, co to jest? No nie wiem!
- Ja do zakładu wulkanizacyjnego. To gdzie mam zaparkować jak nie tutaj?!
- A to co innego. Ale nie tu! Tam! - wskazuje palcem.
- No dobra, ale to przecież na przejeździe!
- Nie na przejeździe! Ja pokieruję i będzie dobrze.
No co mam robić? Przepakowuję! ...I pokazuje jak mam się ustawić zezowaty babochłop lub chłopobab. W tym samym czasie z szmateksu wyskakuje dwóch innych żulików z pachołkami i zagradzają zwolnione przeze mnie wcześniej miejsce parkingowe. Zaparkowałem. Wysiadam i udaję się do zakładu. Okazuje się, że muszę poczekać ok jednej godziny. Dobra! Nie mam nic innego do roboty. Wsiadam więc do swojej mazdy i obserwuję "praski świat w Zakopanem". Na podwórze wjeżdża mercedes W 124 wersja biznes, mocno nadszarpnięty czasem. Jakieś poruszenie! Wszystkie żuliki z zezowatym babochłopem lub chłopobabem na czele stoją na baczność. Sprzątają pachołki z mojego wcześniejszego miejsca parkingowego a wspomniany wcześniej osobnik o nieustalonej płci nawiguje merca jak ma zaparkować. W końcu zgasł wieczny niezniszczalny mercedesowski klekot a z niego wysiada gość mocno otłuszczony w kufajce. Przepraszam! W jesionce przyozdobionej szalikiem. To chyba ważna jegomość dla wspomnianych osobników. Nadskakują nad nim jak nad Vito Corleone. Z tym że Ojciec Chrzestny nie był taki tłusty! Wchodzą wszyscy do szmateksu. Nie wiem! Ale oni chyba szmatami to jednak tam nie handlują! W końcu woła mnie majster od opon. Mówię mu w czym problem. Chwyta koło i zabiera się za robotę. Zlatuje sporo czasu. Zrzuca "dojazdówkę", zakręca właściwe koło i śpiewa, że 80 złociszczy. Jednak tradycyjnie! Jak widzi majster obce blachy to zedrzeć trzeba. Nie spieram się o cenę usługi. Nie chce mi się! Choć powinienem, bo wiem, że cena nie powinna przekroczyć pięciu dych! Jednak na Warszawskiej Pradze w Zakopanem jestem! Miejsce zobowiązuje!
I tak biedniejszy o osiem dych udaję się na bazar przy kolejce na Gubałówkę. Robię wcześniej wspomniane zakupy. Nie będę tego opisywał, bo to druga w kolejności moja "najulubiejsza" czynność tuż po pakowaniu się. Wspomnę tylko, że córce to trafiłem z upominkiem: ile taka góralska chińska spódniczka kwiecista może sprawić dziecku radochy! A Kompanowi Podróży kupiłem pomidory i cebulę, bo coś wspominał.
Wracam. Kompan zmartwychwstał! Uradowany , uśmiechnięty, wypoczęty. Oto co kilka godzin samotności w łóżku robi! Choć może gdyby nie był tam sam, to efekt byłby spotęgowany? Ot taki żart w moim stylu! Zjadamy jakieś białko obiad, porcja węglowodanów i co? No jak to co! W góry. Tym razem na poważnie - bez szaleństw! Ustalamy, że idziemy na spacer Ścieżką nad Reglami, jak będzie mam się chciało to zajdziemy jeszcze na Sarnią Skałę (1377 m) a zejdziemy Doliną Białego. Dobrze znanym i wydeptanym przez nas asfaltem udajemy się do Kuźnic, a stąd szlakiem niebieskim  idziemy w stronę Polany Kalatówki.
"Piękna wycieczka wśród bogatej i zmieniającej się scenerii. Odwieczny szlak wędrówek niedźwiedzi z Tatr Wysokich w Tatry Zachodnie. Dróżka wykorzystuje ciąg przełęczy należących do tzw. pseudosynkliny reglowej, a powstałej w łupkach triasu (czerwone) i dolnej jury (żółte) Wycieczki lepiej nie planować na weekend z uwagi na tłumy ludzi (...)"  
Tak w swoim przewodniku Józef Nyka opisuje Ścieżkę nad Reglami. Przechodzimy obok klasztoru ss. albertynek miejsca akcji końcowych scen "Nawrócenia Judasza" Żeromskiego. Dalej schodzimy nieco niżej w stronę Hotelu Kalatówki, aby zakupić bilety wstępu do parku, Choć mam wątpliwości czy trzeba? Czy nie jest to ścieżka spacerowa jak Ścieżka pod Reglami. Dawno tu nie byłem. Nie pamiętam. Od pani w kasie dowiadujemy się, że hotel nie prosperuje! Jest zamknięty! A był plan na jasne pełne kuflowe... "I cały misterny plan w piz..."Trudno. Idziemy o suchym pysku. Mamy co prawda jeszcze nadzieję na realizację naszej "wizjonerskiej wizji" w schronisku na Hali Kondratowej nie zdając sobie sprawy, że to 40 min marszu od rozwidlenia szlaków. Szlako wskaz rozwiewa nadzieję. Nie chce się nam tam iść!
Ścieżka nad Reglami rzeczywiście urzeka na nowo. Liczne drewniane mostki, las, niewielkie strumienie. Dochodzimy do wniosku, że to tu powinniśmy się wybrać na rozchodzenie a nie na jakiś Kościelec. Za chwilę pojawia się Sarnia Skała. Postanawiamy jednak na nią wejść. Turystów jak na ten szczyt wcale niedużo. Na dodatek na nasze życzenie rozpogadza się niemal całkowicie i odsłania się cała grań Giewontu oraz widok na Pasmo Gubałówki i całe Podhale. Dla mnie widok z Sarniej Skały na Giewont jest najdostojniejszy ze wszystkich innych. Jak tylko mam okazję to zawsze przyprowadzam tu dzieciaki kolonijne. Kiedyś były uraczone tym widokiem. Teraz piszą smsy i coś robią w swoich smartgównach. "Każde pokolenie ma swój czas..." - śpiewa Skawiński w swojej kombinowanej pieśni, a ja bym dodał, że ma jeszcze swoje zwyczaje i smartfony. Tego nawet popkulturą nazwać nie można...
Do mojego Kompana Podróży zadzwoniła inna koleżanka kobieta. Słucham więc mimowolnie rozmowy. Baby są jednak jakieś inne... Jakby z Jowisza czy gdzieś tak...
Po dłuższej chwili rozkoszy dla oczu i duszy schodzimy w dół Doliną Białego. Dla mnie jedną z najbardziej eksponowanych w całych Tatrach. Lubię to miejsce. Za chwilę mijamy i wspominamy "nasz potok" w którym pierwszego dnia siedzieliśmy planowaliśmy gdzie wejdziemy.
...I Zakopane. Trzeba coś zjeść. Kompanowi Podróży zachciało się regionalnej karczmy z muzyką góralską. Tym razem ja stawiam na swoim i udajemy się do baru mlecznego przy Drodze na Bystre tuż obok Ronda Kuźmickiego. Znam ten lokal. "Bar mleczny" może nie brzmi zachęcająco, ale jest klimatycznie, smacznie, zdrowo, dużo, szybko i w przystępnej cenie! Czegóż chcieć więcej po zejściu ze szlaku... Napychamy się na maksa. To dobra odskocznia od naszego monotonnego wycieczkowego menu. Wracamy na kwaterę z wyraźnie dobrymi humorami. Po trudach dnia wczorajszego nie ma ani śladu. Nawet siniak pod okiem Kompana Podróży jakby znikł. Spać idziemy wcześnie, bo jutro zrywka o 5.00 i atakujemy nasz główny cel - Granaty. Pogoda ma być dobra!

Dzień piąty
Wstajemy nawet jeszcze przed piątą. Emocje jednak robią swoje. W końcu dzisiaj idziemy na Granaty! W kilka chwil i jesteśmy gotowi do wyjścia. Idziemy dobrze już poznaną podczas tej eskapady Doliną Jaworzynki. Który to już raz? Czwarty o ile dobrze liczę. Zrobiła się taka nasza trasa tranzytowa. Murowaniec zostawiamy. Nie zachodzimy. Będzie okazja w drodze powrotnej. Jeszcze chwila i już jesteśmy na progu Czarnego Stawu Gąsienicowego (1620 m). Tutaj nasz szlak skręca w lewo i wiedzie brzegiem stawu. Bardzo ładne miejsce. Szczególnie gdy świeci słońce. Bajkowe krajobrazy. Nie sposób się nie zatrzymać i nie patrzyć. Górskie szlaki mają to do siebie, że przechodzimy 20 m zatrzymujemy się, oglądamy się i już jest inaczej. A przeszliśmy przecież bardzo niewiele. Słyszymy coraz wyraźniej szum potoku i za chwilę jesteśmy nad Zmarzłym Stawem (1787 m). Ma on nieprawdopodobnie przyjemny turkusowy kolor. W tym miejscu szlak się rozwidla. Prosto wiedzie na Przełęcz Zawrat. My skręcamy zaś w lewo w nieznane dla nas rejony. Przekraczamy wpływ i wznosimy się rumowiskami na dolne piętro Koziej Dolinki. Przed nami idzie sobie dziadek. Co chwila przystaje rozgląda się. Do przodu porusza się wolno jednak wprawnym krokiem. Można wywnioskować, że w górach schodził niejedne buty. Nad nami góruje grań Orlej Perci. Na Kozich Wierchach nie widać jeszcze nikogo, kto by się przedzierał. Wcześnie jeszcze. Widok całej grani oświetlonej promieniami porannego słońca robi na nas wrażenie. Na szlakach jeszcze pusto. To dobrze. Góry bez turystów są po prostu ładniejsze. Przed nami jednak idzie już grupka piechurów.
- Cwaniaki. Pewnie spali w Murowańcu i teraz idą wypoczęci bez kilometrów w nogach! Nie to co my aż z Kuźnic - Zagaduję Kompana.
- Ty, a ten dziadek to też na Granaty idzie? Ale jaja!
- Nie wygląda. Myślę, że jednak zawróci... Chociaż kto wie? Na Rysach widziałem o wiele starszego pana. Jak wszedł to wszyscy pozostali spontanicznie bili mu brawo! Może to też taki ewenement z abonamentem na góry... - Mówię uśmiechając się.
Osiągamy Kozią Dolinkę (1936 m). Jest to naszym zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach Polskich. Każdy kto wejdzie nad Czarny Staw Gąsienicowy powinien dotrzeć jeszcze tu. Trudności nie są wielkie a widoki zapierające dech w piersiach. Nieprawdopodobne!
Stajemy na rozwidleniu szlaków na wprost mamy ścieżkę do Koziej Przełęczy w lewo dojdziemy do Przełęczy nad Doliną Buczynową. My idziemy właśnie w lewo. Bardzo wyraźnie widać stąd skośną rysę przecinającą ściany nad nami. To Rysa Zaruskiego. Na lewo od niej widzimy poderwany progiem Żleb Kulczyńskiego. To nasz najbliższy cel. Natrafiamy na ogromną połać śniegu, pod którym są jeszcze łańcuchy i klamry. Jak tu wejść na ten próg? Na nasze szczęście ktoś doczepił linkę w miejscu gdzie łańcuch wyłania się ze śniegu. To dobrze. Okazała się ona bardzo pomocna. Wchodzę pierwszy. Kompana Podróży wciągam za włosy! A co! Chciała na Granaty - niech cierpi. Żartuję. Takie coś to jej żywioł! Zębami sobie by  pomogła - a by wlazła! Robi się coraz stromiej. Skały są mokre od topniejącego śniegu oraz ociekającej jeszcze wody deszczowej. Ładna wspinaczka się robi! Żleb Kulczyńskiego robi wrażenie. To długa stroma, niemal pionowa ściana ubezpieczona łańcuchami i gdzieniegdzie klamrami. Rozpoczyna się wspinaczka, która trwa dobre 15 min. To jeden z najtrudniejszych i najbardziej wymagających odcinków podczas naszej wycieczki. Silne ręce są zdecydowanie niezbędne.
Na Przełęczy Buczynowej doganiamy grupkę turystów, którą wypatrzyliśmy z Koziej Dolinki. Wymieniamy grzeczności oraz rozpoczynamy rozmowę. Bardzo mili kontaktowi ludzie. Puszczają nas przodem. Co jakiś czas nas doganiają, gdy robimy przerwę ma kontemplację widoków a jest na co patrzeć. Przejście po szczytach Granatów nie jest jakieś specjalnie trudne. Towarzyszy jednak uczucie lekkiego strachu. Idziemy przecież szczytami. Są miejsca wąskie bez zabezpieczeń a przepaść lub szczeliny po jednej i po drugiej tak głębokie, że spadając można, by się jeszcze wyspowiadać przed spotkaniem ze Stwórcą. I nie ma tu żartów! Naprawdę trzeba być skoncentrowanym i planować każdy krok lub chwyt.
Przez całą drogę  mieliśmy bardzo ciekawe zjawisko. Cała Dolina Gąsienicowa była spowita mgłą. Nie widać nic! Kompletnie nic. Natomiast nad Doliną Pięciu Stawów świeciło Słońce i widoczność tak dobra, że widać niemal całe Tatry Słowackie. Bardzo dobrze, że tak było. Jest powód, aby ponownie tam się wybrać i popodziwiać Halę Gąsienicową.
Nawet raz zabłądziliśmy! Nie potrafię topograficznie określić tego miejsca, jednak spędziliśmy dłuższą chwilę zanim znaleźliśmy ponownie znaczenie szlaku, które było prawie niewidoczne i w miejscu w którym się nie spodziewaliśmy. Właściwie szlak przebiegał szczytem, na którym leżą średniej wielkości głazy silnie porośnięte porostami. Tak silnie, że nawet buty turystów nie zrobiły im specjalnej krzywdy.
Każdy mówi o Kozich Wierchach, Granatach tymczasem Buczynowe Turnie wcale nie są takie łatwe. Wręcz przeciwnie! Nie idziemy szczytami tak jak na większości szlaku przez Granaty tylko raz żlebem w dół, raz w górę. Skały są miejscami mocno zwietrzałe, występują liczne dość niewygodne do pokonania żeberka skalne. No nie powiem! Dość wymagające trawersy! Gdzieś w okolicach Małej Buczynowej Turni obserwujemy akcję ratowniczą śmigłowca TOPR nad Doliną Pięciu Stawów. Ktoś miał pecha!

Nie wiem kiedy osiągnęliśmy Przełęcz Krzyżne. Trochę szkoda, że już koniec tego spaceru szczytami części Orlej Perci. Naprawdę żal! Żeby tak jeszcze ze trzy godziny! Niestety wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Kilkadziesiąt metrów od właściwego miejsca w którym się znajduje przełęcz urządziliśmy popas. Spożyliśmy wszystko co mieliśmy do spożycia i nie miało to w ogóle procentów, jedzenie  znaczy to było... Celowo nie schodziliśmy niżej, tłok już się zaczynał robić. Przełęcz Krzyżne to dość popularny cel wycieczki ze względu na urzekający widok na Wodospad Siklawę, Dolinę Pięciu Stawów Polskich oraz panoramę gór ze wszystkimi najwyższymi szczytami włącznie.
Popas zakończony. Wracać trzeba. Spory kawałek przed nami. Ze dwie i pół godziny marszu do Murowańca i około dwóch do kwatery. Droga w dół odbywa się po zniszczonym erozją skalną szlaku. Drobne kamienie łatwo się osuwają. Ścieżka jest mocno rozdeptana na wszystkie strony. Podczas marszu przez Dolinę Pańszczycy towarzyszy nam dość dziwne uczucie. Jest tu cicho. Nie jest to jednak cisza taka jak w Dolinie Jaworzynki. Jest to cisza przeraźliwa! Nie wiem czemu! Trudno to opisać. Panująca tu atmosfera to takie "górskie sacrum". Zwietrzałe skały, ogromne głazy narzutowe potęgują odczucie. Spokój przerywają bijące okresowo źródełka, które zbiegają się i tworzą Czerwony Staw. W czasie suszy ponoć wysycha. My mieliśmy okazję podziwiać w pełnej okazałości. Rzeczywiście jest tu czerwono a to za sprawą jakiegoś gatunku porostów. Ciekawy kolorek. Kolorek, kolorkiem - a nam kończy się woda! Upał się zrobił niesamowity! Robimy remanent wodny. Starczy! Chyba starczy... Dalej wbijamy się w kosówkę, która dobrze wrosła się w szlak, nawet w niektórych miejscach jest poprzycinana. Suszy coraz bardziej - to dobrze. Murowaniec niedaleko! Jeszcze tylko mostem przez Czarny Potok, kawałek lasem ze smakiem jedzonym przez korniki i jest. Bozicku jak ten browar smakuje... A jak szybko się kończy... Chciałbym również zaznaczyć, że jest to jak najbardziej prawidłowy, lub lepiej, "pożądany" sposób nawodnienia organizmu... Uzupełniam, również świeżą wodą butelki z kranu, który jest na zewnątrz. W schronisku i obok panuje tłok niesamowity. Z trudem znachodzimy miejsce do "posiadówki". Chcąc nie chcąc, słuchamy chłopaka, który wrócił z Kozich Wierchów: "... Jezu jak strasznie, ile razy dzisiaj umierałem, jakie przepaście, myślałem, że już nie przejdę..." ani słowa o widokach i o tym jakie te góry "zajebiste są"....
Zbieramy się. Czas poderwać nasze "dupensje". Im dłużej się siedzi tym trudniej później na początku wpaść w rytm marszowy. Wracamy - a jakże - przez Dolinę Jaworzynki. Na szlaku tłok. Oblężenie schroniska i szlaku świadczy o tym, że powyłaziły wszystkie "żywe turysty" po kilku dniach brzydkiej pogody. Poza tym idziemy szlakiem dość popularnym. Dużo narodu wjeżdża na Kasprowy i schodzi na dół. No bo z góry lżej! Ciekawe czy wiedzą, że przy schodzeniu kolana najbardziej dostają w kość. Ot taka pozorna lekkość...
Przede mną idą młode dziewczyny. Rozmawiają o pierdołach. Do jednej zadzwonił telefon. I opowiada, a raczej się drze do telefonu jaka to długa kolejka była do kolejki, i jak jej chłopak dał w łapę góralowi stówę, który porządku kolejki pilnował, żeby ten ich wpuścił, i jak się ludzie pozostali burzyli, o mało szczepy nie było... Ani zdania o widokach i pięknie, co tu dużo gadać, Gór Polskich. Nie wiem co się z tą wrażliwością ludzką porobiło... Albo ja może jakiś przewrażliwiony jestem. Za to pochwalenie się cwaniactwem musiało być! Wyprzedzamy towarzystwo, a właściwie tak zasuwamy, że wszystkich wyprzedzamy! Jakichś tylko dwóch młokosów zbiegło przed nami. Na kwaterę wracamy uśmiechnięci, i wcale nie tacy zmęczeni jak na taką wycieczkę jedenastogodzinną. Mamy już wprawę w nogach, a niestety do nizin wracać już trzeba... Uwaga! Będzie teraz zdanie z zeszytu młodocianego ucznia: "Ten dzień, jak i cała wycieczka, na długo zostanie nam w pamięci...". I na tym zakończyć to pisanie trzeba...

                                                           

       
  
          

Komentarze

  1. Tomek zabierzesz mnie w góry?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie. W góry to sam lub z Kompanem Podróży... Ale na Mazury możemy się wyprawić...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szlak Orła Białego

Goła Zośka i Święte Miejsce

Trasa Rzeki Wołkuszanki w Gminie Lipsk.